niedziela, 14 marca 2021

SKRADZIONY - XXXI

– Ivo…

– Zamknij się – odpowiadam chłodno, wciąż patrząc mu w oczy. Nie widzę w nich strachu, jedynie zmartwienie i troskę.

– Dlaczego posuwasz się do takich czynów?

Dlaczego? On jeszcze śmie mnie pytać dlaczego? Wszyscy wyrządzili nam takie okrucieństwo, że dostanie kulką to dla nich nagroda. Nikt nigdy nie okazał nam odrobiny współczucia. Robili co chcieli. Nie hamowali się. Więc dlaczego ja teraz miałbym? To idealna okazja do zemsty. Nieważne jak ogromne będą tego konsekwencje.

– Nie udawaj, że nie wiesz… – śmieję się histerycznie. Czuję jak dłonie mi drżą. Ale teraz już nie przerwę. – Czyżbyś zapomniał już jak większość Alf traktuje swoje Omegi? Podpowiem ci. Jak śmieci. Rozumiesz? Śmieci. Może czas to w końcu zmienić?

– Proszę… Uspokój się… – Zaczyna się wahać, a jego słowa tylko bardziej mnie drażnią.

– Kazałem ci się zamknąć – warczę, przykładając pistolet mocniej do jego piersi. – Chyba, że chcesz skończyć jak większość Omeg z ośrodka. Ale to i tak… będzie łagodna śmierć.

Drżę. Bardzo. Z gniewu, ale… jednocześnie jestem przepełniony ogromnym strachem. I żalem. Którego nigdy dotąd jeszcze nie czułem. Mam ochotę zrobić coś… Okropnego. Wyżyć się na Edwardzie. Strzelić i pozbyć się go. To tylko jeden ruch… którego nie potrafię zrobić.

– Przestań!

– Stul w końcu pysk! – krzyczę, łapiąc się jedną dłonią za głowę. Jebana Omega. To ona mnie blokuje. Nie pozwala mi tego zrobić. Gdyby nie ta kurwa…

Płaczę. Czuję jak łzy zaczynają wylewać się ze mnie jedna po drugiej i nie chcą przestać lecieć. Nie mogę ich zatrzymać. Chociaż tak bardzo nie chciałem tego robić, to jednak ryczę. Ten ból…  jest nie do zniesienia. Gdyby tylko cholerny pan Alfa to zrozumiał.

– Ivo… Nikt ci już nic nie zrobi… – Sięga dłonią, by pogłaskać mój policzek, jednak szybko ją odrzucam.

– Ty nic nie wiesz! – łkam, uderzając pięścią o jego tors. – Nic! Ale ja ci powiem… – pociągam nosem. – Sam mówiłeś, że pozbywają się niektórych Omeg. Albo Omeg noszących… Omegi. Ale to nie wszystko. To tylko jedynie cząstka tego co oni tam robili… Myślisz, że jak doprowadzali do tego, że jeden z moich przyjaciół był bezpłodny? Nie. To nie było to gówno… Które nazywali lekarstwem. To coś… Czego sam do siebie nie dopuszczałem, przez tak wiele czasu… Nie chciałem… W ogóle przyjąć tej opcji do wiadomości… Oni… go uszkodzili, rozumiesz?! – Szarpię za ubranie Edwarda, trzęsąc się z szoku i przerażenia. – Gwałcili go! I nie tylko jego! I robili to… Tak mocno… tak brutalnie… Wszystkie pieprzone Alfy… Tylko krzywdzą…

Mężczyzna ponownie wyciąga dłoń, obejmując czule mój policzek. Tym razem nie mam siły go odtrącić. Niech robi co chce.

– Czy ja cię kiedykolwiek skrzywdziłem?

Zamieram. Mam ochotę wykrzyczeć mu w twarz, że tak, że zrobił to mnóstwo razy, że cierpiałem. Ale tak nie jest. On nigdy nie robił tego umyślnie. Edward nigdy nie zrobił mi nic złego. On jedynie pokazywał mi swoje uczucia. Pozytywne. Może czasem negatywne… ale rzadko. On… Od początku naszej znajomości… traktował mnie tak bardzo delikatnie…

Odsuwam się od mężczyzny gwałtownie, upuszczając broń w przypływie histerii. Nie jestem w stanie uwierzyć, co jeszcze przed chwilą chciałem zrobić. To… niemożliwe.

Co się ze mną stało?

To nie byłem ja. Nie. Nigdy bym nie wyrządził Edwardowi takiej krzywdy. Nie komuś, kogo darzę takim uczuciem.

– Ja… Przepraszam… – Zaczynam cicho, tylko po to by po sekundzie szarpnąć mocniej materiałem. Wtulam twarz w pierś Alfy, szlochając głośno i żałośnie. – Przepraszam! Przepraszam cię za wszystko! Nigdy nie chciałem! Przysięgam!

Mężczyzna w ciszy głaszcze moje plecy, dając mi się przy tym odrobinę uspokoić. Wzdycha, opierając brodę na mojej głowie. Jego miły zapach zaczyna mnie relaksować, przez co robi mi się słabo od nadmiaru emocji.

– Ivo – Czule unosi mój podbródek, tak bym spojrzał mu w oczy. Jego łagodne spojrzenie i delikatny uśmiech wyprowadzają mnie z rytmu – nieważne, jak bardzo mnie skrzywdzisz, ja i tak… zawsze będę cię kochał.

Przestaję szlochać, słysząc jego słowa. Co on właśnie…? Nie. Nie chciałem tego usłyszeć. Naprawdę wolałbym tego nie usłyszeć. Zwłaszcza po tym co chciałem zrobić, nie zasłużyłem na to wyznanie. Ale… moje wnętrze wręcz płonie słodyczą przez to, a gniew… po nim nie ma już śladu.

– Proszę… nie mów tak… – Łkam cicho, ocierając łzy z kącików oczu. To za dużo emocji jak na jeden dzień. Zwłaszcza, że zdaję sobie sprawę z tego, iż tym razem to naprawdę ja jestem tym złym. A nie ofiarą.

– Chodźmy stąd, skarbie – Zmienia temat, głaszcząc moje włosy. – Ale… Daj mi chwilę – Opiera się mocniej o ścianę, biorąc głębsze oddechy. Pewnie przeraził się nie na żarty. Zresztą jak pewnie każdy w tego typu akcji. – Nie wracajmy do tej sytuacji już nigdy więcej, zgoda? W ogóle… do żadnej złej sytuacji.

Edward… nie dość, że mi wybacza to jeszcze pozwala zacząć z czystą kartą. Anioł czy masochista? Osobiście wolę trzymać się tej pierwszej wersji.

…Wciąż nie rozumiem jego działania. Chce tak po prostu zostawić to co się teraz stało… za sobą? Choć tak naprawdę mogłem naprawdę zrobić mu krzywdę? Zabić go, pod wpływem niepoczytalnego gniewu…

– …Dobrze… – To jedyne na co się zdobywam. Już… Lepiej to wszystko zakończyć. Te spory i problemy.

– Chodź. Tu nie jest zbyt bezpiecznie. A na dole na nas czekają – Przytula się do mnie mocniej, przez co jestem w stanie usłyszeć jego szybkie bicie serca. Stopniowo się uspokaja, jednak wciąż czuć jak bardzo Edward musiał być przerażony. – Nie są zbyt zadowoleni swoją drogą.

Ta, domyślam się. W końcu miałem się pilnować. No, przecież przez chwilę byłem grzeczny, to wina Denisa, że mi wyskoczył przed twarz. Mógł mnie nie prowokować.

Szybko wyszliśmy z budynku, choć wyszliśmy to może dużo powiedziane. Potrzebowałem pomocy ze względu na  szok, z którego wciąż nie potrafię się otrząsnąć. Aktualnie… dostaję ostry opieprz od tego ciemnowłosego policjanta, ale wszystko co do mnie mówi po prostu ze mnie wychodzi. Po sytuacji z Edwardem nie mam już siły słuchać każdego z osobna, a wokół panuje pełno emocji, których nie łatwo przyswoić. Złapali już siedem Alf, które i tak okazały się większością z pracowników. Niektórzy zaczęli uciekać, jednak są teraz ścigani przez kilka osób… ale mi najbardziej zależy teraz, by dowiedzieć się co z Omegami. Jak się czują i gdzie są. I czy w ogóle są.

Mniejszy z budynków jest zabezpieczony drzwiami na hasło. Jednak dla nikogo w tej chwili nie jest to problem, ze względu na ich wiek i kruchość. Paskudne miejsce. Przez cały czas idę obok Edwarda, a choć moje ciało zdaje się być przyzwyczajone do tempa ówczesnych wydarzeń, tak ja sam nie jestem w stanie zarejestrować co się właśnie dzieje. Nie mogę uwierzyć, że dopiero wysiadaliśmy z samochodu i łapali pracowników ośrodka, a już jesteśmy tu, w drugim budynku gdzie mogą być Omegi. Nie wspominając również o sytuacji z Edwardem sprzed chwili. Za dużo tego. Zaczyna mnie mdlić od nadmiaru bodźców.

W środku budynku panuje półmrok, jednak przy pomocy latarek widać wszystko dokładnie oraz bez problemu. Na podłodze wala się pełno gruzów i różnego rodzaju ostrych śmieci. Rozbite szkło, stare pręty. Tak jakby… wszystko tu się sypało. Czy oni naprawdę trzymają Omegi w takim miejscu? Chyba czas docenić rok u Edwarda bardziej niż przedtem. Tak. Zdecydowanie czas.

Idziemy dalej, aż odnajdujemy szerszy korytarz, zakończony kilkunastoma metalowymi, topornymi drzwiami. Być może kiedyś mogłyby przedłużyć czas trwania całej akcji, ale teraz są tak samo zniszczone jak te pierwsze. Alfy łatwo dostają się do środka, a to co tam znajdują, wywołuje wśród nich ogromne poruszenie. Próbuję się przepchać do środka, niestety jestem zbyt niski by mi się to udało. Dopiero Edward pomaga mi przejść bliżej, jednak gdy sam zauważa co znajduje się wewnątrz, pośpiesznie zakrywa mi oczy.

– Nie patrz Ivo… – Przysuwa mnie do siebie, obejmując tak, aby jego zapach zaczął mnie uspokajać. Jednak czuję, że go również coś zszokowało.

W tle słyszę czyiś szloch. Boże, co tam się dzieje, skoro nawet Alfy się tak zachowują? Ktoś nie żyje? Ktoś… Nie, sam muszę to zobaczyć.

Odsuwam dłonie Edwarda od siebie, żeby mieć wgląd na całą sytuację. Ale to co widzę, przerasta wszelkie moje wyobrażenia. Boże… Matt… Mój Matt…

Siedzi skulony z przerażenia, patrząc na wszystkie Alfy dookoła. To łóżko na którym się znajduje… Jest brudne… stare. Przygniłe. Farba ze ścian jest pozdzierana i spleśniała. A na podłodze panuje takie samo gruzowisko. To nie są warunki do życia… Jak oni mogli zrobić coś tak potwornego? Czy naprawdę żaden z nich nie miał choć kawałka sumienia?

Policja próbuje podejść bliżej, przez co chłopak drży w większym przerażeniu. Tym razem pcham się do przodu, nie zwracając uwagi czy na kogoś wpadnę.

– Przestańcie! Przecież on boi się Alf! – burczę do nich z dezaprobatą.

Odwracam się w stronę Omegi, z całej siły hamując cisnące mi się do oczu łzy. Idę w jego stronę, uważając by nie zrobić sobie krzywdy. Kucam przed łóżkiem, przełykając bolesną gulę w gardle. Prawie od razu zauważam krótki łańcuch, którym noga chłopaka jest przykuta do ramy. Kilka jego fragmentów jest pokrytych rdzą.

Matt jest chudy. Bardzo. Wszystkie jego kości są widoczne, a skóra jest blada i szorstka. Choć w niektórych miejscach jednak jest trochę sina… On… jest brudny od krwi… Na twarzy… I dłoniach też… Zakrywam usta, żeby nie wydać z siebie głośnego szlochu. Spoglądam na niego z bólem, przez co nasze oczy się spotykają. Matty ma ogromne sińce pod oczami, a jego spojrzenie jest… puste. Bez życia. Jest po prostu obojętne, choć wciąż wyraża nutę strachu.

– To ja, Matt. Pamiętasz mnie? – pytam cicho, chwytając jego dłoń. Czuję, że nie jestem już w stanie kontrolować łez, gdy jego ręka zostaje dokładnie zbadana przez opuszki moich palców. Wyraźnie czuję każdą najmniejszą kość. Moja ręka wygląda zupełnie inaczej… nie jest tak chuda, jest zadbana… a choć moja skóra jest blada to widać, że jest zdrowa… I pomyśleć, że gdyby nie Edward to mógłbym skończyć tak samo… Bądź gorzej…

Jego oczy w chwilę nabierają delikatnych barw. Ożywia się, dokładnie przypatrując się mi, mojej twarzy. Wszystkiemu. Zdobywa się nawet na mały uśmiech, który porusza moje serce.

– Ivo…?

Łkam cicho, zdając sobie sprawę jak bardzo ten chłopak nie ma siły, by chociażby coś powiedzieć. Wtulam twarz w jego dłoń, pozwalając łzom swobodnie płynąć. Ulga, którą teraz poczułem jest nie do opisania. Matt żyje. Żyje! Jestem z nim. Tu. Teraz. I wciąż wszystko może się ułożyć.

– Jestem.

SKRADZIONY - XXX

    Wgapiam się w krople wody pędzące po szybie od samochodu, czując jedynie pustkę w środku. Od pół godziny podróży nikt się nie odezwał, a atmosfera w środku pojazdu jest cholernie napięta. Mrużę oczy, analizując sobie w głowie wszystko jeszcze raz. Wiem co chcę zrobić… I wiem również, że być może będę tego cholernie żałował. Ale szczerze wątpię

Czując na swojej dłoni dotyk, odsuwam głowę od szyby, by spojrzeć na bok. Edward próbuje mnie pocieszyć, delikatnie głaszcząc moją rękę. Pewnie myśli, że się stresuję. Cóż, ma rację. Boję się. Okropnie. Nie wiem czy dam radę nawet wysiąść z samochodu, a co dopiero wrócić do tego okropnego miejsca. Fakt, że mają inną lokację niczego nie zmienia. Koszmar, który tam się dzieje wciąż trwa. Zabijają, znęcają się, robią to samo co wcześniej. Porywają nowsze Omegi, które niczym im nie zawiniły. A za tym wszystkim stoi Ian. Wujek… mu mam za złe, że tak okropnie go potraktował. I gdyby nie to, ten szalony Omega nigdy by tego nie zrobił. Ale jednocześnie też współczuję wujkowi. To jego imię i nazwisko widnieje na aktach sprawcy i prawdopodobnie to on teraz odpowiada za błędy swojego ex. To jednak nie usprawiedliwia każdego okropnego czynu blondyna. Myślę, że tak naprawdę to z nim obawiam się konfrontacji. O ile do owej dojdzie.

– Nie martw się – szepcze Edward, gdy dwóch policjantów zaczyna ze sobą dyskusję. – Jestem z tobą.

Gdyby to chociaż mnie pocieszało – myślę, jednocześnie hamując cisnące mi się na usta westchnienie. Zerkam na niego zmęczony, odsuwając od niego dłoń. Nie chcę by mnie teraz dotykał. Potrzebuję przestrzeni.

– Może to jednak nie był najlepszy pomysł abyś-

– Przestań – warczę. – Dam radę. Po prostu… Trochę się stresuję, okej? To normalne, prawda? Tak… To normalne.

Edward nie wygląda na przekonanego moim stwierdzeniem. Jakby doskonale wiedział, że zmuszam się do pójścia tam. Na pewno wie. Ale raczej nie domyśla się co planuję. A może się domyśla? Oby nie…

Zerkam na niego ponownie, trochę przestraszony, ale Edward już nie zajmuje się mną. Na szczęście. Rozmawia z dwójką znajomych, którzy robią się coraz bardziej nerwowi i rozemocjonowani. Nie wiem czy powinni się tak zachowywać w pracy, ale pewnie rozładowują napięcie póki mają okazję. Nie mogę ich za to winić. Właściwie to mi nawet na rękę, póki Alfa nie zwraca na mnie uwagi, jest dobrze.

Samochód w końcu się zatrzymuje, a blondyn i brunet od razu z niego wysiadają. Dopiero teraz dociera do mnie co właśnie się dzieje… W tej chwili wszystko się zaczęło. To co tutaj się wydarzy, zaważy na moim życiu. Nie. Na naszym życiu. Moim, Matta i wszystkich tych, którzy jeszcze mają szansę na lepszy start. Ale to wszystko wymaga czasu.

– Chodźmy – Ponagla blondyn, rozglądając się po obrzeżach lasu. – Chcę już mieć to z głowy.

Co? Mamy pójść tam tak po prostu? Bez żadnego wsparcia? W końcu jesteśmy tu sami…

– Nie. Szef mówił, że mamy na nich czekać – Uspokaja go ciemnowłosy, na co jego partner przewraca oczami.

– Czekać? W tej chwili komuś może dziać się tam krzywda, a ty mi każesz czekać?

Oczywiście, że komuś może dziać się krzywda. Szkoda tylko, że wcześniej nikogo to nie obchodziło.

– Uspokój się – wzdycha. – Jeśli teraz pójdziemy, to nam również może stać się krzywda. Nie wiemy ilu dokładnie ich jest, ani czego się po nich spodziewać. Wolisz ryzykować?

W końcu zaczynają dyskutować między sobą intensywniej… Ale udaje się wynegocjować siedzenie tutaj i nic nie robienie. To stresujące, ale mimo wszystko po tej decyzji odczuwam ulgę. Edward wciąż próbuje mnie uspokoić, jednak jego działania mają odwrotny skutek.  Denerwuję się jeszcze bardziej, a jest to tak mocne, że zaczyna boleć mnie brzuch. Gdyby teraz napięcie opadło, to chyba bym zemdlał. Myślę, że wolę jednak tego nie testować.

– W porządku? – pyta Edward, podchodząc do mnie bliżej. – Zrobiłeś się strasznie blady.

– Zawsze jestem blady – prycham w odpowiedzi. – Nic mi nie jest – kłamię.

– Ivo, naprawdę martwię się o-

– Ej! – krzyczy brunet, przerywając nam tym samym rozmowę. Wskazuje na kolejne pojawiające się samochody. – Chodźcie już. Tylko pamiętajcie, żeby nie szaleć.

Przełykam cicho ślinę, by nie dać im odczuć swojego samopoczucia i wyprzedzam Edwarda o kilka kroków. Las z każdą chwilą staje się gęstszy, a deszcz, przed chwilą będący tylko delikatną mżawką, już tutaj nie sięga. Obejmuję się ramionami, patrząc tylko pod nogi. Nie chcę patrzeć dookoła, pragnę by te okropne wspomnienia więcej mnie nie nawiedziły. A gdy zacznę się rozglądać… wtedy wszystko sobie przypomnę. Ten las jest tak podobny do tamtego… i zupełnie różni się od tego obok domu Edwarda. Wiedząc co znajduje się gdzieś wśród tych gęstwin, nie można czuć się tu bezpiecznie.

Przez jakiś czas tylko krążymy wśród drzew, a gdy już mam na tyle odwagi by spojrzeć w dal, zaczynam rozumieć czemu. Wszystko wygląda praktycznie tak samo. Ponuro, szaro. Martwo. Tutaj nic nie ma. Żadnego życia, żaden ptak nie ćwierka. Nie dziwię się… ale to i tak straszne.

W końcu natrafiamy na coś dziwnego. Niby budynki, ale… one są stare, zniszczone, wyglądają prawie jak gruzowisko. Ściany są całe w graffiti, cóż nie wydaje mi się by ktokolwiek miał ochotę zaglądać do środka. Czy oni naprawdę trzymają te Omegi w takim czymś? To musi być okropne… Gorsze od poprzednich warunków.

– Boże, miej ich wszystkich w opiece… – mówi jeden z policjantów, łysy, ale z krzaczastymi brwiami. – Ja bym zwariował w takim miejscu.

– Najpierw się rozejrzyjmy. Nie wiadomo dokładnie czy to te budynki. Mogliśmy coś pominąć.

Kilka osób od razu idzie na żywioł, jednak mnie zatrzymuje brunet, który rozmawiał ze mną jeszcze w domu. Obejmuje mnie ramieniem – ku nadąsaniu Edka – kierując za kolejną grupą.

– Mówiłem, że to ja będę za ciebie odpowiedzialny jak tu przyjedziesz. Więc się pilnuj, dobra? Nie potrzeba nam kolejnej ofiary.

Przyjemniaczek. Chętnie bym napyskował mu ile potrafię, ale z drugiej strony to nie Edzio i lepiej nie ryzykować, że coś mi zrobi. Bycie gliną wcale z góry nie wyznacza jego cierpliwości.

– Dobra – odpowiadam tylko, na siłę grzecznie, co na pewno zauważył. Nie mój problem.

Choć jego obecność tak blisko trochę mnie krępuje, staram się ignorować zarówno to, jak i silny zapach, który otacza Alfę. Zdecydowanie wystarczy mi, gdy działa na mnie tylko ten Edka.

Gdy zbliżamy się do bardziej rozwalonego budynku uderza we mnie również inny zapach. Specyficzny. Nie jest on ani trochę przyjemny i nie ma ładnego aromatu. Pachnie ostro, jak siarka. Ktoś kto wydziela taką won z pewnością nie jest przyjaźnie nastawiony do nikogo. Chyba znaleźliśmy naszych sprawców. Już nawet wiem kogo konkretnie.

Wychylam się trochę do przodu, pomimo ostrzegawczych upomnień policjanta. Widząc ciemną czuprynę oraz przerażony wzrok człowieka, który jeszcze rok temu znęcał się nade mną fizycznie i psychicznie, rozpala się we mnie coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłem. To nawet nie jest gniew. To jawna chęć zemszczenia się, zrobienia mu krzywdy. A choć moja wewnętrzna Omega piszczy z przerażenia błagając bym przestał, zaciskam zęby, widząc jak ucieka.

– Denis, ty śmieciu – szepczę do siebie, wiedząc jak resztki mojego rozsądku właśnie wyparowują – Zabiję cię.

Rzucam się za nim biegiem, ignorując nawet zdenerwowany krzyk bruneta i jego próbę zatrzymania mnie. Wchodzę do środka tego paskudnego budynku, szukając tego obrzydliwego ścierwa. Pomimo warunków jakie tu są, omijając labirynt z gruzów i innych opuszczonych pokoi, w koncu wbiegam na górne piętro, doskonale zdając sobie sprawę, że to tam poszedł. Czuję go. To zapach strachu.

– Masz rację, bój się – warczę do siebie, wyciągając broń od Edwarda – pożałujesz wszystkiego co mi zrobiłeś.

Widząc jego postać, o mało nie wybucham śmiechem. Żałosne. Przykleił się do ściany, niczym zapędzony w kozi róg. Teraz nie ma jak się obronić? Tak jak ja kiedyś. Ale czas pokazać mu czym tak naprawdę jest strach. Bo najwyraźniej jeszcze nigdy go nie zaznał.

– P-proszę p-prze-estań… – jąka się i kuli w miejscu. Zrobiła się z niego prawdziwa owieczka. Jakie to przyjemne.

Podchodzę bliżej, celując w niego bronią. Strzelić w nóżki? Oczywiście, że nie. Z dobrze by mu było. W ręce? Brzuch? Głowę? A może serce? Gdy kula przebije mu brzuch będzie cierpiał najbardziej. Wykrwawi się, a w bonusie będzie go bolało. Bardzo bolało. Idealnie.

Denis płaszczy się teraz przede mną, trzęsie się i płacze ze strachu. Hm… a cóż to? Zainwestował w aparat na te swoje krzywe ząbki? Heh, dziwię się, że sam go sobie nie wyrwał w nerwach. W końcu tak łatwo go rozdrażnić.

– Ivo, przestań!

Krzyk Edwarda sprawia, że odwracam się w jego stronę z szokiem. Przez to Denis mi ucieka. A mnie ogarnia furia. Patrzę na Alfę z wyrzutem, trzęsąc się z nerwów.

– Widzisz co zrobiłeś?! Przez ciebie mi uciekł!

Podchodzę do niego szybkim tempem, mierząc go wściekłym spojrzeniem, przez co mężczyzna niepewnie cofa się kilka kroków do tyłu. Do póki nie natrafia na ścianę. Patrzy na mnie z bólem.

– Nie powinieneś tego robić…

Nie powinienem? Dobre sobie. Zaraz mu pokażę, czego tak naprawdę nie powinienem robić. Przykładam lufę od pistoletu do jego piersi, gotów by pociągnąć za spust. Odchylam głowę odrobinę do tyłu, by spojrzeć mu prosto w oczy.

– Naprawdę myślisz, że Omega nie potrafi zabić Alfy?

SKRADZIONY - XXIX

    Po kąpieli – która okazała się odrobinę bardziej bolesna niż na początku się spodziewałem – schodzę na dół, by przygotować sobie coś do jedzenia. A mając na myśli coś, chodzi dokładnie o same słodkości. Ostatnio Betty próbowała chować przede mną niezdrowe rzeczy, ale do tej pory jej to nie wychodzi. Przez chwilę miałem nawet myśl, że znam ten dom o wiele lepiej niż ona. I za dużo czasu spędzam w kuchni… Już od małego lubiłem gotować, nawet najprostsze potrawy. Potem trochę mi przeszło, bo jednak żyjąc w takich warunkach jakie miałem jeszcze rok temu, każdemu odechciewa się wszystkiego. Zwłaszcza żyć.

Grzebię po szafkach, w poszukiwaniu masła orzechowego, które jeszcze wczoraj znajdowało się dokładnie tutaj. Wychodzi na to, iż jednak diablica wróciła wcześniej i korzystając z okazji, że nie buszowałem w nocy po kuchni, schowała mi wszystkie ulubione słodkości. Albo zrobiła to przed wyjściem, gdy akurat nie patrzyłem. No przecież to tylko masło orzechowe! Dlaczego?!

– Pomogę ci. – Przez głos, który za sobą słyszę podskakuję gwałtownie, uderzając głową o drzwiczki szafki. Boże.

No tak, bo ból wszystkiego od pasa w dół nie wystarczy. Guz na głowie też jest spoko, nie? A ta szafka z pewnością nie jest zrobiona z drewna. Auć!

– Musisz się tak zakradać od tyłu?! – oburzam się. – Poważnie. Wystraszyłeś mnie.

– A od kiedy ty zrobiłeś się taki płochliwy? – Edward obejmuje mnie troskliwie, delikatnie całując mnie w czoło. – Bardzo cię boli?

…Nie jestem pewien jak mam to zinterpretować.

– …Ty pytasz mnie teraz o głowę, prawda…? – uśmiecham się głupio, może trochę wstydliwe.

– Niekoniecznie. – Klei się do mnie intensywnie, przytulając coraz mocniej i mocniej. A jego zapach znów przybiera na sile. – Trochę mnie poniosło. Nie chciałem cię aż tak… poturbować.

– Tak. Tylko trochę poniosło – prycham ironicznie. – Ale do wanny więcej z tobą nie wejdę.

– Sam cię wrzucę – mruczy mi do ucha, przez co przechodzi mnie dreszcz podniecenia. W końcu moje ciało wciąż pamięta jego dotyk… – a potem wiesz co zrobię, prawda?

– Przestań! – śmieję się, odwracając do niego przodem. – Myślałem, że jesteś bardziej niewinną osobą. Zboczeńcu.

Edward przez chwilę zastanawia się nad odpowiedzią, przyglądając mi się spokojnie. Powoli głaszcze moje plecy, wsuwając dłoń pod cienki materiał koszulki.

– Znasz tylko te strony mnie, o których pozwalam ci wiedzieć.

– Wohooo… – Sadzam tyłek na blacie, wciąż pozwalając mu na dotykanie mojego ciała. – Powiało grozą, wiesz? Mam nadzieję, że jednak nie obudzi się w tobie jakiś chory sadysta.

Mężczyzna wzrusza ramionami, wtulając się we mnie jak kotek, który domaga się większej oznaki miłości. To zdecydowanie ta jego bardziej urocza strona.

– Mówiłem już, że nie zrobię ci krzywdy. Nie sprawia mi to radości.

– Hmmm… – Bawię się jednym z jego loczków, okręcając go sobie wokół palca. – To może w końcu przeczytam którąś z twoich książek? Dowiem się co siedzi w tej twojej główce.

Alfa odsuwa się ode mnie trochę, by spojrzeć mi prosto w oczy. Jego pogodny wyraz twarzy zmienia się na o wiele bardziej poważniejszy, a ja zastanawiam się czy właśnie sobie nie nagrabiłem.

– Jedynym co siedzi mi aktualnie w głowie jesteś ty.

Rumienię się odrobinę, przerywając nasz kontakt wzrokowy. Zagryzam wargę, by nie zawstydzić się jeszcze bardziej. Boże. Jakie to głupie.

– …Ile osób już poderwałeś tym tekstem? – spoglądam na niego nieufnie.

– Nie rzucam takich słów na wiatr – Łapie mnie za podbródek i całuje czule. – Ale to już powinieneś wiedzieć.

– N-no nie wiem. Czasem gadasz takie głupoty, że-

– Wtedy nie byłbym sobą – przerywa mi, uśmiechając się wkurzająco, ale jednocześnie tak cholernie uroczo – prawda?

Przyciągam go z powrotem do siebie, by znów poczuć ciepło jego ciała. O tak. Niech tuli mnie więcej. To uspokaja.

– Wtedy byś mnie tak nie denerwował. Ale ty chyba to lubisz, nie? – Głaszczę go delikatnie, a mój brzuch zaczyna o sobie przypominać. – Głodny jestem. Sprawdzisz, czy w wyższych szafkach nie ma czegoś co Betty mogła schować?

– Skoro chowa to raczej nie bez powodu – komentuje, jednak pomaga mi się dowiedzieć czy to właśnie tam schowane zostały moje zapasy. I bingo. Schowała nawet moją czekoladę i dżem! To nie fair!

– Ona przesadza! – Wstaję, wyciągając dużo kromek z chlebaka. – Wszystkiego mi zabrania! Ja się nie wtrącam w jej dietę. I przecież jestem dorosły! A ona traktuje mnie jak gówniarza. Jest jak taka złośliwa ciotka, wścibska co zawsze się wtrąca – marudzę. – I ciągle krzyczy na mnie. Na ciebie też. Na każdego.

– Lepiej nie mów jej tego w twarz. Nie wiem czy to przeżyjesz – Parzy sobie kawki, czarnej oczywiście, bo przecież nie spał całą noc.

– Czy ktokolwiek przeżył konfrontację z Betty? Bo wiesz… Mam wrażenie, że ona potrafiłaby wyciągnąć miecz… z kieszeni. I kogoś nim przedzielić na pół – Smaruję kromki masłem orzechowym, dżemem i czekoladą. Zaraz jak dam Edziowi kilka kanapeczek to zobaczy, że diablicę ponosi.

– Przecież ją znasz. Martwi się. Ukazuje to w denerwujący sposób, ale nie ma nic złego na myśli. Jak zaczyna narzekać to wystarczy przestać słuchać co mówi – Wzrusza ramionami.  – To działa. Inaczej bym nie wytrzymał.

– …Martwiąc się, zabrania mi jeść co lubię. Choć jakiś czas temu nawet nie chciałem nic do buzi wpakować – burczę zły, jednak odrobinę rozumiem kobietę. Chyba też bym skakał jak głupi wokół kogoś o kogo bym się martwił.

– Problem w tym – Upija łyk – że jesz tylko słodycze. I wcinasz tylko przed rują. Potem masz gdzieś swoje posiłki.

– N-nieprawda…

Edward nie wygląda na przekonanego. Unosi do góry brew z miną „nawet się nie kłóć”, więc pozostaje mi tylko odpuścić. I dać mu kanapeczki. Obiadu dziś nie dostanie.

– Zobacz skarbie jakie dobre! – Zmieniam temat, wciskając mu na siłę jedzenie, o matko, chyba zamieniam się w Roberto. – Jedz.

Patrzy na mnie zdziwiony, jednak nie protestuje. Bierze kromkę z czekoladą z talerza i wgryza się w nią ze smakiem.

– Nie ma to jak jeść śniadanie w porze obiadowej – komentuje, kontynuując jedzenie. – To przywołuje wspomnienia.

Chcę mu odpowiedzieć, ale z tropu zbija mnie głośny trzask drzwi. Pojawia się w nich kobieta w poszarpanych włosach, rozmytym makijażu i zmęczeniem w oczach. Przekrwionych oczach. Chyba ma kaca.

– Wow, ktoś tu se nieźle zabalował – Gwiżdżę, ignorując nawet jej mordercze spojrzenie. No… tego się po niej nie spodziewałem!

– Zamilcz. I mnie nie wkurwiaj – odpowiada znudzonym, zachrypniętym głosem. – Idę się położyć. Nigdy więcej nie pozwalajcie mi wyjść by napić się z tą kobietą!

– Mnie w to nie mieszaj – Edward kończy ostatnią kanapkę z talerza… Kiedy on je zjadł?! – Już kiedyś próbowałem. Nie chcę znów. Bolało.

– Uderzyła cię? – szepczę do niego, podśmiewając się z rozbawieniem, a mężczyzna odpowiada mi tym samym. Tylko Betty nie jest do śmiechu.

– Ciebie też zaraz uderzę – grozi, jęcząc przez ból. Olewa nas całkiem i idzie się położyć.

– Lepiej jej nie denerwuj, gdy jest w takim stanie.

Odkłada naczynia do zmywarki i chowa wszystko co kazałem mu ściągnąć z powrotem na miejsce. Do górnych szafek. Specjalnie, bym nie dosięgnął. A to menda.

– Wiem. Tylko żartowałem. Ale przyznam, że zdziwiło mnie to… to takie niepodobne do niej.

– Wstyd się przyznać… – Zakłopotany mężczyzna zagryza wargę, by ukryć zażenowanie – ale gdy byliśmy młodsi to często kończyliśmy w ten sposób. Czasem nawet… nie kończyliśmy. Bo od razu się zapijaliśmy.

– Nie wierzę. Ty? Przecież jesteś ogarnięty i spokojny. Daleko ci do alkoholika.

– …Gdy zaczynasz rozumieć, że dopada cię już pewien wiek, to czas się ogarnąć. I ustatkować – wzdycha. – Zostawić pewne niedobre nawyki za sobą. Jednak zła reputacja potrafi ciągnąć się za sobą latami. Albo do końca życia, jeśli ktoś jest złośliwy. Dlatego nie przeginaj – Czochra mnie po włosach – bo w końcu znajdzie się osoba, przy której nie będziesz mógł pozwolić sobie na swoje docinki. I obróci to przeciwko tobie.

– …A może to ja obrócę złośliwość tamtej osoby  przeciwko niej? – uśmiecham się wrednie. – Nie martw się o mnie, Edziu. Poradzę sobie z czymś takim. Bardziej zastanawia mnie z kim to ty miałeś do czynienia, skoro po części zniszczył ci reputację.

– To było dawno i jestem pewien że już nawet nie wiedzą jak wyglądam. Cóż, z pewnością nie wiedzą jak wyglądam. Młodzieńczy bunt jednak czyni cuda. Wyobrażasz mnie sobie z ćwiekami, kolczykami i irokezem? Nie? Więc lepiej nie próbuj.

– Nie rób sobie jaj… – Otwieram szerzej oczy. Przysięgam, że w to nie uwierzę.

– Jestem śmiertelnie poważny – mówi. – To jest jak skaza na moim całym życiu. I nie chcę o tym pamiętać.

…Cóż… Nie będę naciskał. Być może kiedyś się przełamie i opowie mi o swojej przeszłości… i co go skłoniło do takiego wyrażania siebie. O ile naprawdę mówił poważnie. Bo mimo wszystko ciężko mi w to uwierzyć.

– R-rozumiem. Pójdę się ubrać – Uciekam na górę, bo zrobiło mi się trochę głupio, przez temat na który zeszliśmy… On miał swój nastoletni okres w życiu. Bunt i wyrażanie siebie. Ja nie. Siedziałem, wgapiając się w cztery oczojebne, białe ściany albo przyglądając się jak moi przyjaciele umierają. To przykre. Ale nie mam ochoty o tym myśleć. Teraz jestem tu i teraz mam dom, swój własny kąt i wolność, której tak bardzo chciałem jeszcze doświadczyć. Mam nawet wrażenie, że moje zdrowie psychiczne powoli się poprawia. Ale być może to tylko cisza przed burzą.

Żeby nie spędzać całego dnia w piżamie, ale jednocześnie czuć się w miarę luźnie, ubieram się w dresowy komplet, który oczywiście bardzo mi nie pasuje. Nawet nie wyglądam w nim groźnie. Nie żebym miał taki zamiar. Ale do dresiarza jednak mi daleko.

Nasz rytm dnia wraca powoli do normy, więc znów siedzę sam i zajmuję się niczym ważnym. Włączam sobie telewizję, jednak szybko nudzi mnie ten rodzaj rozrywki, dlatego też sięgam po książkę. Muszę w końcu skończyć czytać to co pozaczynałem. Potem zacznę coś od Edzia, być może dowiem się czemu mój brat tak wariował na punkcie napisanych przez niego serii. Kilka razy niewielki ból przypomniał mi o wcześniejszej, dość intensywnej nocy, rozpraszając moje skupienie. Więc nie przeczytałem zbyt wiele. A gdy już wręcz szykuję się do drzemki, ktoś dzwoni do drzwi wejściowych. Goście? W tym domu? Tego nie mogę przegapić.

Senność przechodzi mi od razu, zaskoczony wyściubiam nos zza drzwi. Nie rozpoznaję żadnego z głosów. Schodzę na dół, odrobinę zaniepokojony, bo wyczuwam że odwiedzają nas właśnie trzy silne Alfy. Trochę mnie to osacza.

Nie mylę się. Odwiedza nas dwóch brunetów i jakiś blondyn. I to chyba… policja? Nie są w mundurach, właściwie to gdyby nie pokazali odznak, to pomyślałbym, że przyszli tu tylko w odwiedziny do Edka. Ale chyba… już wiem o co chodzi.

– Dzień dobry – witam się, a Edward jakby dopiero mnie zauważa, o czym świadczy jego zakłopotany uśmiech. Pozwala mi przylgnąć do swojego boku, widząc jak nieufnie zerkam na obcych.

– Cześć – odzywa się blondyn. – Ty jesteś jedną z tych Omeg z ośrodka?

Więc jednak!

– Tak, jestem – Zaciskam dłonie na koszulce mojego Alfy. Mam ochotę być bardziej uszczypliwy, ale dobre wychowanie mi na to nie pozwala. Może to dobrze.

– Dzisiaj cały świat dowie się o tym. No… prawie cały. Ci co będą oglądać wiadomości – szepcze mi do ucha. Jego głos odrobinę mnie uspokaja. – Nie musisz się już tym martwić.

– Czekaj… oni chcą tam jechać? Dziś? Aresztować ich? – odpowiadam mu, również szeptem, choć trochę bardziej nerwowo niż bym chciał. – Ej, ja też chcę tam jechać!

Pamiętam, jak bardzo płakałem Edwardowi by nie zabierał mnie z powrotem w to przeklęte miejsce. Ale nie daruję sobie, gdy nie pojadę tam chociaż na chwilę. Tam został Matt.

– Nie wiem czy to dobry po-

– Chcę wiedzieć czy moi przyjaciele wciąż żyją! – przerywam mu. – Chyba mam do tego prawo?

Mój Alfa otwiera usta, by mi odpowiedzieć, jednak jeden z gości go uprzedza. Kładzie mu dłoń na ramieniu i zwraca się w moją stronę.

– …Myślę, że normalne nikt by się nie zgodził… ale tym razem potraktuj to jako rekompensatę. Jednak pamiętaj, przez to będę za ciebie odpowiedzialny. Nie wychylaj się. Rozumiesz?

– Ja-jasne… – Zaczynam czuć się mniej pewnie, gdy mój Edzio gdzieś znika, zostawiając mnie z nimi samego. To zdecydowanie są te bardziej negatywne skutki terapii…

Odruchowo kulę się nieśmiało, jednak mężczyźni nie zwracają na to uwagi. Rozmawiają między sobą na tyle cicho, że nie jestem w stanie usłyszeć co mówią. A może to mój własny strach to powoduje?

Nie powinienem bać się policji. Zwłaszcza, iż Edzio wspominał kiedyś, że ma wśród nich nawet przyjaciół. Może to któryś z nich? W końcu ten blondyn rozmawiał z nim w miarę swobodnie.

– Ivo – Odwracam się w stronę dźwięku, z ulgą widząc, że wrócił. Ale. coś mi tu nie pasuje. Jego ton się zmienił. Tak jakby… hmmm… stresował się? Albo był czymś zmartwiony?

– Tak? – pytam, a widząc obawę w jego spojrzeniu, zaczynam się martwić. Co jeśli mnie nie puści?

– Słuchaj – Odsuwa mnie trochę na bok, obejmując delikatnie ramieniem. – To nie jest dobry pomysł. Ale nie chcę cię zatrzymywać. Więc… trzymaj – Podaje mi broń. BROŃ. Prawdziwy pistolet! – To tylko w ostateczności. Jakby ktoś cię zaatakował, jednak to mało prawdopodobne bo nie będziesz tam sam…

– Skąd ty to masz?!

– Spokojnie… mam pozwolenie. Cholernie trudnym było uzyskanie go, ale jednak się udało. Pamiętaj, że jak poczujesz zagrożenie, to strzelaj tylko w nogi – Głaszcze mnie delikatnie i podchodzi do mężczyzn, by z nimi porozmawiać.

Jestem w szoku. W prawdziwym szoku. On… daje mi broń… prawdziwą broń… i naprawdę myśli, że gdy już znajdę się przy ośrodku to wykorzystam ją tylko w samoobronie?

Edward czasem jest taki naiwny.

SKRADZIONY - XXVIII

– Kradzież tożsamości, co? No to niezły ten wasz Ian. – Alfa komentuje już któryś raz pod rząd, wcześniej wysłuchując większość moich nerwów i żali. Jednak myślę, że gdzieś od połowy wyłączył słuchanie, a uruchomił je od nowa dopiero, gdy zacząłem mówić konkretami. 

– …Jaki nasz? – prycham. – On nie należy do mojej rodziny. Już nie. 

Edward bierze porządnego łyka kawy, by nie zasnąć podczas rozmowy i zerka na mnie zamulony.

– Masz jakiś pomysł, co podkusiło go do… no tego wszystkiego co zrobił?

Wzdycham cicho, bo moje wspomnienia dotyczące Iana to nie jest coś, do czego przyjemnie mi się wraca. To raczej jeden z tych etapów życia, który pragnie się wymazać, zgnieść albo udawać, że po prostu nie istniał. Z drugiej strony… to jak obgadywanie wroga. Czysta przyjemność.

– Jesteś pewien, że nie masz ochoty pójść spać? Jest już tak późno – Próbuję odwlec rozmowę, jednak Edward po kofeinie to dobry rozmówca. I z pewnością nie dający za wygraną.

– Noc jeszcze młoda.

Wypuszczam głośno powietrze z ust, układając się wygodniej na kanapie. Niech mu będzie. Dowie się więcej szczegółów z mojego starego, nudnego życia. Nie żeby coś się zmieniło. Ale jako trzynastoletni gówniarz inaczej patrzyłem na świat.

– …Domyślam się, że w przypadku mojego wujka, chodzi po prostu o osobistą zemstę. A co do ośrodka… Nie będę owijał w bawełnę. Ian to psychopata. I jest bezpłodny. A Alfy nie lubią bezpłodnych Omeg, prawda?

– Hm. – Edward nerwowo stuka palcami o kubek. – Myślę, że to nie ma znaczenia.

– Ojoj, i tu się mylisz – Wskazuję w jego stronę palcem, kontynuując moją teorię. – Nie dla mojego wujka. Nie będę go usprawiedliwiał. To dupek, delikatnie mówiąc. Złamał już dużo niewinnych serc. Ale Ian… on był jego narzeczonym, wiesz? A Max może i rozpowiadał, że rzucił go tylko ze względu na bezpłodność, ale tak naprawdę on wiedział o tym jaki jest Ian. Świrnięty. Już wtedy odzywała się w nim nutka psychopaty, hm… gadał do mnie dziwne rzeczy. Jednak to nieistotne. Pragnął zemsty i jej dokonał. A na Omegi, które mogą mieć dzieci nie mógł patrzeć, więc zaczął się ich pozbywać. Oczywiście to tylko gdybanie, ale… układa się to w sensowną całość – Wzdrygam się. – Teraz, gdy o tym myślę… tak bardzo cieszę się, że nie spędzałem z nim więcej czasu. Trochę się go wtedy bałem, zwłaszcza kiedy wpadał do rodzinnego domu. 

– …Mówisz o tym tak spokojnie… to trochę niepokojące.

Zerkam na mężczyznę zdziwiony, po to by chwilę później prychnąć cichym śmiechem. 

– Jestem zbyt zmęczony, by się tym przejmować. Ian wzbudzał i zawsze będzie wzbudzał we mnie niepokój. Chyba nie muszę drżeć ze strachu, wymawiając jego imię, hm? Gorzej, gdy każesz mi stanąć z nim twarzą w twarz. Wtedy nie obiecuję, że nie zemdleję ze strachu. 

– …Myślę, że w tej kwestii jesteście podobni.

Wlepiam w niego wielkie oczy, uśmiechając się szeroko. Przyznam, że po nim się tego nie spodziewałem.

– No nie mów… boisz się mnie?

Edward odchrząkuje, odwzajemniając spojrzenie. Jednak on nie wygląda na rozbawionego. Czyli to jednak nie był żart…

– Chyba ja też jestem już zbyt zmęczony.

Unoszę brwi ku górze, czując dziwnego rodzaju ukłucie w środku. Przez jakiś czas nie miałem tak wielkiej ochoty by się z nim podroczyć. A skoro aktualnie jesteśmy tutaj całkiem sami… to idealna okazja.

Przysuwam się powoli bliżej mężczyzny, a gdy nasze nogi minimalnie się stykają, kładę mu dłoń na udzie. Zagryzam wargę, powoli wsuwając się na jego kolana. Dawno tu nie siedziałem. Nie spodziewałem się, że można tęsknić za tym uczuciem.

– Czy przypadkiem nie mówiłeś przed chwilą, że noc jeszcze młoda? A minutę temu trzasnąłeś sobie trzecią kawkę, więc nie udawaj – mruczę, bawiąc się jego drobnymi loczkami. 

– Jesteś nieobliczalny – mówi spokojnie, delikatnie mnie obejmując. – Nigdy nie wiem czego się po tobie spodziewać. Raz oczekujesz pieszczot, a za drugim razem… cóż, już kilka razy na mnie nawrzeszczałeś. I prawie pobiłeś. I groziłeś mi patelnią w łeb. Skąd w tobie tyle siły?

– No nie mów, że wziąłeś na poważnie ten tekst z patelnią – Przewracam oczami. – Nie mam dużo siły. Gdybyś chciał, to już dawno byś mnie strzelił, nawet trzy razy mocniej. Ale pewnie Betty na spokojnie poskładałaby mnie do kupy. A jeśli nie… wtedy poproszę o namiary na dobrego chirurga.

– Ale ty jesteś niemądry – Szczypie mnie w bok, przez co gwałtownie podskakuję zaskoczony. – Nigdy nie uderzyłem Omegi. I nigdy nie zamierzam. Nawet tak humorzastej jak ty – Ciągnie mnie za policzek.

– Bierz łapę! – burczę, strzepując jego dłoń z twarzy. Zerkam na niego groźnie, dając mu do zrozumienia, że grabi sobie takim podszczypywaniem. Jednak po nim to spływa. Nie wygląda jakby się tym przejął. Lustruje mnie wzrokiem, w dodatku robi to tak bezczelnie, że zaczynam odczuwać zażenowanie.

Przyciąga mnie bliżej, wtulając twarz w moją szyję i cicho wzdycha, łaskocząc mnie przy tym oddechem.

– Ładnie pachniesz – komentuje, zaciągając się moim zapachem, przez co przechodzi mnie dreszcz podniecenia.

Łapię go za podbródek, by na mnie spojrzał, jednocześnie opierając się czołem o jego, uśmiechając się przy tym złośliwie.

– Jak myślisz, czemu? 

– Nie wiem – mruczy, delikatnie wsuwając mi dłoń pod koszulkę. Czuję płynący przez moje ciało prąd, gdy mnie dotyka. – Ale może ty mi powiesz? – Owiewa moje lewe ucho gorącym oddechem. Przysięgam, że robi się czerwone jak burak. – Albo… pokażesz?

Wzdycham zdumiony, że jego głos tak bardzo potrafi działać na moje zmysły. Bo to co teraz Edward ze mną robi… czuję się cudownie. I nie ma mowy bym odpuścił taką okazję. Chociaż… jest jeden problem.

– Ej. Gdzie Betty? – Burmuszę się, bo jeśli ta diablica ma zamiar przerwać mi pieszczoty, to wolę je zakończyć zanim nakręcę się bardziej.

– Poszła… gdzieś. – wzrusza ramionami. – I niespecjalnie mnie interesuje gdzie. Mówiła, że nie wróci na noc. 

– …Czekaj… Diablicy nie ma… Jesteśmy sami, tak? I mamy całą noc dla siebie?

Edward nawet nie musi mi odpowiadać. Jego przebiegły uśmiech wystarczająco przekonuje mnie w tym, że na każde pytanie i stwierdzenie odpowiedź brzmi „tak”. Nie. Ja tego tak nie zostawię.

Odsuwam się od niego kawałek, by jak najszybciej zdjąć z siebie koszulkę. 

– Ivo-

– Cicho. Nie zmarnuję takiej szansy – fukam, kontynuując czynność. Jednak nie jest to takie łatwe jak na początku myślałem. Może… przesadziłem z doborem rozmiaru. I teraz nie potrafię zdjąć jej przez głowę. Ja pierdolę! – Utknąłem.

Śmiech Edwarda upokarza mnie tylko bardziej i tak naprawdę jedyne już na co mam ochotę w tej chwili to by zapaść się pod ziemię. Co za wstyd…

– Po co ten pośpiech? – Wciąż rozbawiony, pomaga mi ściągnąć górną odzież, rzucając ją gdzieś do tyłu, nie mam pojęcia gdzie, ale za cholerę mnie to teraz nie obchodzi. – Nigdzie się nie wybieram. Nie ucieknę ci.

– Ja też… Już ci nie ucieknę.

Te słowa najwyraźniej działają na Edwarda jak płachta na byka, bo obejmuje mnie mocniej, unosząc do góry. Chyba jeszcze nie doceniłem jego siły… a zdecydowanie powinienem. By pogasić wszystkie światła w pomieszczeniach, złapał mnie jak małe dziecko, przytrzymując tylko jedną ręką. Trochę mnie to przeraża. Dlatego też przylegam do niego całym ciałem i nie ma mowy bym przez najbliższe kilka godzin się od niego odkleił. 

– Może jednak odrobinę zwiększ tempo. Bo jak już zdążyłeś zauważyć… – wzdycham cicho, podgryzając skórę na jego szyi – …nie jestem cierpliwy. 

– Ja też nie. Więc lepiej się przygotuj.

Błysk pożądania w jego oczach przekonuje mnie w tym, że Edward mówi prawdę.

Jedno jest pewne. Dzisiejszej nocy zdecydowanie umrę.

♪♪♪

    Leżę zawinięty w kokon z kołdry już od dobrych trzydziestu minut. Edward kilkukrotnie próbował wyciągnąć mnie z własnego łóżka, jednak odpuścił tuż po tym, gdy zgarnąłem całą pościel na siebie, a twarz przytuliłem do poduszki tak intensywnie, że sprawiło mi to problem z oddychaniem. Nie ma mowy, bym potrafił mu teraz spojrzeć w twarz. Na wspomnienie ostatniej nocy, moje ciało robi się gorące, zupełnie jakby pragnęło jeszcze więcej niż dostało. Ja… do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z tego, że potrafię tak reagować na bodźce, które wywołują czyny mężczyzny. Każdy dotyk jego dłoni, czułe słówko a nawet muśnięcie ust… No nie! W dodatku… błagałem o więcej i więcej i…

– Ivo, jest już dawno po południu. Rozumiem, że masz aktualnie mieszane uczucia, ale nie możesz przeleżeć tutaj całego dnia – Czuję jak siada przy mnie, delikatnie gładząc moje udo. Oddziela nas spory kawałek materiału, a mimo to moje ciało płonie od jego dotyku. To tak frustrujące… – Przygotowałem ci kąpiel. Możesz się zrelaksować.

Kręcę głową onieśmielony, dodając do mojej tarczy drugą poduszkę. To ona nosi na sobie największy zapach Edwarda. Drażni mnie to, jak bardzo ta woń mnie podnieca…

Wiercę się chwilę na łóżku, po czym zirytowany uwalniam się z kołdry, gapiąc się na Edwarda z czymś w rodzaju miny wściekłego kociaka. Zimne powietrze powoduje drżenie moich nagich ramion, jednak przenikliwy wzrok Alfy szybko mnie rozgrzewa. Zapewne wyglądam teraz jak straszydło, we włosach rozczochranych w każdą stronę świata, o zmęczonym wzroku i posiniaczonym, chudym ciele. A mimo to i tak mu się podobam.

– Nie patrz tak na mnie… – Okrywam się, wędrując wzrokiem wszędzie, byleby nasze spojrzenia się nie skrzyżowały. 

– Hej – Przysuwa się bliżej, głaszcząc mój policzek. – Nie musisz się wstydzić. Jesteś piękny. 

– Robisz to specjalnie – Rumienię się, wpadając wprost w jego ramiona. Chowam twarz w szyi Edwarda, a gdy on zaczyna śmiać się przeuroczo, moje serce szaleje. 

– Może trochę – Oddaje uścisk, całując mnie w czubek głowy. – Leć się myć, bo woda stygnie.

Zamykam oczy, czując jak w ramionach Edwarda cały mój stres znika. Jest ciepło, miło. I ładnie pachnie. Aż ma się ochotę zasnąć…

– Nie wstanę samodzielnie. Nie mam siły.

SKRADZIONY - XXVII

    Minęło kilka dni od ukazania się mojej choroby. W tym czasie zdążyła… rozkwitnąć. Dwie pierwsze noce były fatalne – gorączka była na tyle wysoka, że wylądowałem w szpitalu, by ją zbić. Później gorączka minęła, ale grypa osiągnęła nowe stadium, tym samym zyskując tytuł żołądkowej. Więc moja jedyna wędrówka odbywała się między łóżkiem a łazienką. Cały ten czas to Edward się mną opiekował, podawał mi leki, mimo moich wielkich humorków, które znosił dzielnie, nawet gotował mi lekkostrawne posiłki. Raz nawet odwiedziłem gabinet Betty, ale tylko po to by dowiedzieć się, że nie potrzebuję już więcej zastrzyków na hormony i wszystko jest w porządku – chwała. A nawet jeśli jej uwierzyłem, to jednak wcale nie czuję różnicy, oprócz tamtej jedynej rui niczego więcej nie doświadczyłem. No może nie licząc zapachów, które od kiedy pojawiły się, są okropne. Zwłaszcza naturalna woń Edwarda zmieszana z jego perfumami. Kiedyś mi się podobały… Teraz ta mieszkanka pachnie obrzydliwie. Zapewne ma to na celu odstraszenie Omeg, ale dlaczego to tylko on wie. Przynajmniej nauczyłem się już, żeby omijać go wtedy szerokim łukiem – co nie było możliwe podczas prawie umierania w łóżku.

Dzisiaj czuję się lepiej. W pewnej chwili odważam się nawet wyjść ze swojej jaskini, a że nogi z waty przestały już istnieć, postanawiam przekąsić sobie coś dobrego. Znów jestem głodny. I znowu mam ochotę na słodkie, więc pewnie za jakiś czas ponownie odwiedzi mnie ruja. Aż szkoda. Dopiero co była. I to coś ma występować co miesiąc?

Czując normalny, bez okropnych perfum, i intensywny zapach Edwarda, zerkam do salonu. Siedzi sobie na kanapie w piżamce i z szopą na głowie, przeglądając coś w internecie. No tak, w końcu ma wolne, więc pewnie korzysta.

– Co robisz? – Siadam obok, bezczelnie wgapiając się w ekran jego laptopa. A widząc co przegląda, marszczę zdziwiony brwi. – Serio… Co robisz?

– Mikrofalówka wybu- Znaczy… To nie moja wina, ale potrzebujemy nowej.

– Huuuh… – Robię wielkie oczy. – Chwila… Jak to wybuchła?! Coś ty do cholery zrobił?!

Mężczyzna zerka na mnie niczym zbity szczeniak, chyba myśląc jak wytłumaczyć się z tej dość… dziwnej sytuacji. Albo szuka wymówki, w sumie na jedno wychodzi.

– Mówię ci, że nic. Zaczęła się dymić i wybuchła. No nie patrz tak na mnie… chciałem tylko podgrzać jedzenie. Ty sobie smacznie spałeś, więc pewnie nie słyszałeś jak Betty się na mnie drze.

Opieram głowę na jego ramieniu, powstrzymując chęć śmiechu. Tak, to z pewnością cud, że gniew tej diablicy nie dał rady mnie obudzić.

– Mam nadzieję, że kuchnia żyje.

Alfa zaczyna gładzić moje włosy, uśmiechając się delikatnie pod nosem.

– Spokojnie, aż tak źle nie było. Potrzebujemy tylko nowej mikrofali. Myślę, że jednak pojadę do sklepu, zamiast zamawiać przed internet – Zamyka klapę od laptopa, odkładając go na stolik, uniemożliwiając mi tym samym wykorzystanie swojego ramienia jako poduszkę trochę dłużej. A to wszystko przez to, że się wierci.

Wstaję z kanapy, czując odrętwienie i nieprzyjemny ból w mięśniach, jednak jest on na tyle znośny, żebym mógł swobodnie się ruszać.

– Idę coś zjeść – informuję go, kręcąc się chwilę po salonie, by rozruszać mięśnie.

– Skoro już jesteś taki żwawy – zaczyna – to zapewne czujesz się już lepiej, prawda?

Nie mam pojęcia czy mnie podpuszcza, bym zrobił coś… jak on to ujął… żwawego, czy po prostu pyta mnie przez swoje histeryczne wręcz zmartwienie.

– Jest w porządku. Ale wciąż nie czuję się na tyle dobrze, by wyjść na zewnątrz. Chociaż z drugiej strony chętnie bym się przewietrzył…

– No jedź ze mną – Czaruje mnie tym swoim wspaniałym uśmiechem, a moje serce w sekundę topnieje. – Będzie mi raźniej.

– Będzie ci raźniej kupować mikrofalówkę, mam rozumieć? – Nie do końca przekonany jego słowami, łypię na niego podejrzliwie. Mu nie chodzi o sprzęt kuchenny, z pewnością.

– Dokładnie.

No. I skończyły mi się wymówki. Cóż, raczej nie powinienem narzekać, jeśli chce mnie gdzieś zabrać. Jednak czasem jego zamiary są dość… niepoczytalne. Okej, Edward to baranek z aureolą na głowie, jednak nieważne jak bardzo łagodny by nie był, to wciąż Alfa. Z drugiej strony, skoro tak bardzo stara się odstraszyć od siebie każdą potencjalną Omegę (mnie też, bo jak już wspominałem, omijam go szerokim łukiem, gdy łączy zapachy), to może nie będzie próbował niczego dziwnego? Oczywiście, patrząc na moją definicję dziwności.

– Okej. Pojadę z tobą. Ale jeśli zmusisz mnie do czegoś… podejrzanego… to wtedy trzepnę cię w łeb. Patelnią. Pasuje ci ten układ?

– Naturalne – mówi to na tyle poważnym tonem, że zastanawiam się czy dotarło do niego co właśnie zasugerowałem. – Ubierz się ciepło, pada.

Tym akcentem kończy rozmowę, uciekając na górę, by ogarnąć siebie i jego włosy, które zupełnie jak moje, żyją własnym życiem. Z tą różnicą, że ja nie mam loków. A Edek – owszem. Gdy ma afro na głowie, nie jest to ani trochę zabawne. Właściwie to gdyby przeszedł się tak pod sklepem, ludzie prawdopodobnie pomyśleliby o nim jak o bezdomnym. Ale może… gdyby dorobić mu parę niewielkich rogów – na które całym sobą ten z pozoru niewinny diabeł zasługuje – wyglądałby jak baran z kołtunami. To całkiem urocza wizja. Kiedyś namówię go, by kupił sobie kombinezon tego zwierzęcia. Zapewne dopiero wtedy, kiedy będzie na tyle nietrzeźwy. I wtedy zrobię mu serię kompromitujących zdjęć, których nigdy nie zapomni.

♪♪♪

    Idąc w stronę samochodu, uważam by nie wdepnąć w jedną z większych kałuż, które utworzyły się przy schodach. Gdybym to zrobił to jedna z nich pojawiłaby się również w moim bucie. A to jest raczej coś czego nikt nie lubi. Zniecierpliwiony Edward najwyraźniej czekał na mnie o dziesięć minut za długo, bo gdy w końcu po próbie przejścia tych mokradeł wsiadam do pojazdu, mężczyzną wzdycha z ulgą. I pewnie próbuje wyzbyć się nerwów. Co przy mnie jest wyzwaniem.

– Jak się czujesz? – Zerka na mnie z obawą, czy być może nie zbiera mi się na kolejne zwrócenie posiłku, co – nie będę kłamał – u mnie jest dosyć częste. Jednak od czasu do czasu powinienem zachować się jak grzeczny chłopiec. Jestem najedzony, nie mam już kataru i gorączki, pooddychałem sobie świeżym, zimnym powietrzem. Nie mam powodu go niepokoić. Przynajmniej dzisiaj.

– Jak nowo narodzony.

Opieram głowę o szybę, przyglądając się dwóm ścigającym się ze sobą kroplom. Edward komentuje moją odpowiedź tylko cichym mruknięciem i odpala samochód. Nastaje chwila ciszy między nami, którą przerywa dopiero korek. Mężczyzna zerka na mnie co chwilę, a gdy w końcu zniecierpliwiony posyłam mu pytające spojrzenie, oblizuje wargi zdenerwowany.

– Słuchaj, ja… muszę ci o czymś powiedzieć.

Cóż, po tym co ostatnio się między nami działo, już chyba nic mnie nie zdziwi. Jednak zdenerwowanie Edwarda to nie jest codzienność, co wzbudza we mnie dość wścibską ciekawość.

– Wal.

– Więc – tłumaczy – to nie jest odpowiednie miejsce na takie wyznania. Gdy wrócimy, wszystkiego się dowiesz, dobrze?

Zagryzam wargę zniecierpliwiony, bo wiem że sumienie nie da mi spokoju, dopóki nie dowiem się, co Edward ma zamiar mi powiedzieć. Ale skoro zrobiło mu się lżej, gdy wykonał pierwszy krok, postanawiam mu odpuścić. Nie mam dziś siły się kłócić.

– Niech będzie. Ale w takim razie nie przedłużajmy niepotrzebnie tych zakupów. Chyba, że masz potrzebę wydania więcej niż jesteś w stanie. A w takim wypadku ja zostaję w samochodzie, ty idziesz sam.

– Przebywanie w zatłoczonym miejscu, pełnym krzyczących dzieci i wściekłych staruszków nie należy do szczytu moich marzeń.

Uśmiecham się pod nosem, jednocześnie zakrywając dłonią fakt, że udało mu się mnie rozbawić. No, ale trafił w dziesiątkę. Ja też nie mam na to ochoty.

– Cieszę się, że się rozumiemy.

♪♪♪

    Wizyta w centrum handlowym wydłużyła nam się o wiele bardziej niż początkowo zakładałem. Wszystko to przed Edwarda. Gdyby nie zabrał mnie ze sobą, to nie kłóciłbym się z nim o sprzęt, który on wybierał na podstawie własnych upodobań, natomiast ja zerkałem głównie na urządzenia dopasowane kolorystycznie do wyglądu kuchni. I tak przeminęła godzina sporu kury domowej oraz pana domu. Przez ten czas zdążyłem poczuć się gorzej, a teraz mam już serdecznie dosyć. Jedyne o czym marzę to by pójść spać. Niestety, moje plany zostają zburzone, gdy tylko mężczyzna ciągnie mnie w stronę nowej, drogiej, oj drooogiej, lodziarni, którą upatrzył sobie jakiś czas temu i wręcz kipiał energią by mnie tu zabrać. Co oczywiście mu się udało, bo nie mam siły mu odmawiać.

Na deser nie mogę narzekać, bo jest iście niebiański, ale mija kolejne pół godziny zanim wracamy do domu, a mój organizm wręcz domaga się odpoczynku. W dodatku mam wrażenie, że jeśli go nie posłucham to zafunduje mi kolejną noc z gorączką.

– Daj mi się zdrzemnąć. Powiesz mi później, to co zamierzałeś – proszę go, gdy po całym dniu udręki moje samopoczucie naprawdę się pogarsza.  – Dobrze?

Oczy jak u szczeniaka najwyraźniej na Edwarda działają, bo tylko wzdycha i głaszcząc delikatnie moje włosy, zgadza się przełożyć rozmowę. Słodko.

♪♪♪

    Moja drzemka trwa niecałe dwie godziny, po których czuję się odrobinę lepiej, jednak wciąż mnie mroczy. Ale jest lepiej niż wczoraj. O wiele. Zarzucam na siebie jedną z cieplejszych bluz, wychodząc z pokoju. Już na korytarzu słyszę jak Edward i Betty się kłócą, jednak nie jestem w stanie zrozumieć całego wątku ich wypowiedzi.

– O co chodzi? – Opieram się o framugę, przerywając im tym samym dyskusję.

Betty nie wygląda na zadowoloną tym faktem, wbija w mężczyznę nieprzyjemne, chłodne spojrzenie i wychodzi. Zostawia nas samych w niezbyt miłej atmosferze. Jest niezręcznie i duszno.

– Betty… ona nie była zbyt zadowolona z faktu, że mam zamiar męczyć cię informacjami, których dla własnego zdrowia, nie powinieneś usłyszeć, czując się tak niemrawo. Ale ja wolę byś wiedział. Tak będzie w porządku w stosunku do ciebie.

– Edward – Czuję jak cierpliwość powoli mi się kończy. – Do rzeczy.

– Chodzi o ośrodek. Znamy tożsamość osoby, która go utworzyła. Już za kilka dni… to piekło się skończy.

– Więc? Kto to? – Staram się nie okazać jak bardzo ta wiadomość rozniosła mnie od środka. Po wybuchu na temat Colina wolę zachować zimną krew.

– Max – Odwraca wzrok, nerwowo przegryzając wargę. – Max Wilson. Coś ci to mówi?

Przełykam głośno ślinę, chwytając się łuku od przejścia z większą siłą, bo inaczej prawdopodobnie bym się przewrócił… Nie. Nie, nie, nie, nie! To nie może być prawda! Racja? Tak. Być może to tylko zbieżność… To przecież popularne nazwisko.

– …Pokaż mi zdjęcie. Proszę. Masz jakieś, powiedz, że masz. – Żołądek boleśnie mi się kurczy ze stresu i tak właściwie nadzieja na to, że jednak nie jest to mój krewny, coraz bardziej mnie opuszcza.

– Mam – Wyciąga telefon, szukając czegokolwiek co odeprze moje kłębiące się od tak dawna przypuszczenia. – Zdradził się jakiś czas temu, gdy rozmawiał z jednym ze swoich pracowników. Właściwie, to nawet nieszczególnie krył się z tym jak wygląda.

Wręcz wyrywam mu telefon, gdy delikatnie próbuje mi pokazać zdjęcie. Widząc kto to… te delikatne rysy twarzy, jasne włosy, puste oczy, które z pozoru wydają się spokojne i niewinne… zalewa mnie krew. Dosłownie. Wrze we mnie jak nigdy dotąd. To tak absurdalne… ale jednocześnie takie realne. Ten jebany Omega, psychol.

– Ivo, nie denerwuj się tak, bo zasłabniesz – Łapie moje ramiona, odbierając mi przy okazji telefon bym nie rzucił nim o podłogę. – Co się stało?

Zaciskam zęby, próbując się chociaż na chwilę uspokoić, bym był w stanie odpowiedzieć mu nawet jednym zdaniem. Niestety nie udaje mi się opanować. Zwłaszcza tonu głosu.

– To nie Max! – krzyczę. – To Ian!

SKRADZIONY - XXVI

– Koniec! Więcej z tobą nie gram! – Oburzony Roberto zrzuca wszystkie szachy na podłogę, przywołując tym wredny uśmiech na moją twarz. – Oszukujesz! To niemożliwe, by wygrać tyle razy pod rząd!

– Hmmm… – Bawię się białą wieżą, która jako jedyna przetrwała atak kucharza. – Czyżbyś nie mógł zaakceptować tego, że w końcu trafił ci się silniejszy przeciwnik?

Mężczyzna prycha, schylając się by pozbierać to co przed chwilą pozrzucał. Mamrocze pod nosem uwagi skierowane w moją stronę, chociaż tak naprawdę nie robi tego złośliwie. Wiosna, zbliżająca się tutaj wielkimi krokami wpływa na humor każdego z nas o wiele bardziej pozytywnie niż zima, która przyniosła ze sobą tylko mnożące się nieszczęście. Pogoda zaczęła być dość… przystępna, co tutaj jest wielką rzadkością. Ale nie ma co się cieszyć na zapas, nie pada dopiero tydzień.

– To przez to, że córka nie daje mi spać po nocach – wzdycha, szczerząc się pod nosem na myśl o swoim dziecku.

– Mhhhm, z pewnością – Unoszę brwi, nie przestając się uśmiechać.

– No zobacz jaka słodka kluseczka! – Zmienia temat, wyciągając z kieszeni telefon i pokazuje mi to samo zdjęcie śpiącej córki już po raz enty, choć zdaje się, że nawet o tym nie pamięta. – Moja mała Jen!

– Pfff, z pewnością, a ta kluseczka to po tatusiu, nie? – Zagryzam wargę, by nie wybuchnąć śmiechem, gdy Roberto robi się czerwony ze złości. Tak, droczenie się z nim to z pewnością jedno z moich ulubionych hobby.

– Nie będę gadał o tuszy z kościotrupem! – Zbulwersowany uderza o stół, przez co nie potrafię już się powstrzymać i wybucham tak intensywnym śmiechem, że zaczyna boleć mnie brzuch. Niestety Robcio nie podziela mojego zabawowego humoru. Moje zdrowie chyba także… bo śmiech kończy się kolejnym już dzisiaj napadem kaszlu.

Wzdycham zmęczony, gdy w końcu zarówno kaszel jak i zawroty głowy ustają, a Roberto spogląda na mnie zmartwiony.

– Wszystko w porządku? – pyta, kończąc się ze mną droczyć. A szkoda.

– Tak… chociaż… właściwie to nie. Ostatnio chyba mnie przewiało, a przynajmniej tak mi się wydaje.

– Zanim stanie ci się coś poważnego, to może lepiej powiedz o tym Betty…

– Żartujesz – syczę, ściszając głos, by ta diablica mnie nie usłyszała. – Nie chcę by naszprycowała mnie dziwnymi lekami.

– Co ma mi powiedzieć? – Aha, o wilku mowa.

Betty wchodzi do pomieszczenia, obrzucając mnie naglącym spojrzeniem, a ja czuję jak zaczynam się pocić z nerwów. A może nie z nerwów? W końcu nie jestem do końca zdrowy. Hmm… Chyba nigdy nie byłem. Ale obecność tej kobiety przyprawi każdego o nerwy i zimne poty.

– Ochhh… Um… to, że wyglądasz dziś olśniewająco, wiedziałaś? – prycham, choć do śmiechu wcale mi się nie rwie, ale zdenerwowanie sprawia, że nie potrafię przestać chociażby głupio się uśmiechać. No, ale wolę wyglądać w tej chwili jakbym się z niej naśmiewał, niż brać kolejne, tak samo obrzydliwe, lekarstwa. Mam już ich dość!

Betty unosi brew i przybiera pozycję mówiąca „Uciekaj”, jednocześnie lustrując mnie swoim znudzonym spojrzeniem.

– Yhm. A świnie latają.

Cóż… Raczej jej nie przekonałem. Ale przynajmniej udało mi się sprawić, by wyszła. O to chodzi. Nie chcę brać kolejnych leków. Od kiedy przeszedłem już swoją pierwszą ruję, zastrzyki mają okropne skutki uboczne. Strasznie mnie po nich… mdli. Tak dziwnie, o wiele inaczej niż normalnie. Być może nie mogę już przyjmować tego rodzaju hormonów. Chętnie bym sobie ulżył i to nie raz… ale obiecałem, że nie będę już wywoływał wymiotów. Póki co, jestem na dobrej drodze w tym kierunku.

– Idę się położyć – mruczę w stronę Roberto, czując jak dopada mnie zmęczenie. I wszystko mnie boli. Tak, marzę by wcisnąć się pod ciepłą kołdrę i spod niej nie wychodzić. – Uch, zimno mi…

– Masz na sobie ciepły polar i wciąż ci jest zimno? – Nie dowierza. – Przecież w tym domu jest tak gorąco! Przez całą grę zastanawiałem się jak ty w tym wytrzymujesz.

…Będę chory. Nie ma szans by mnie to ominęło. No to mam nauczkę, by nie pląsać z Edziem na zimnym deszczu. Ale co dziwne – mu wcale nic nie jest.  Być może mój organizm jest teraz na tyle słaby, że choruję z byle powodu. Cóż, w ośrodku było sterylnie, nikt nie czuł się gorzej przez warunki pogodowe. A jeśli jednak czuł się gorzej… wtedy czekała go tylko kostnica.

Idę do pokoju wolno, zmęczony i zamulony, choć chwilę wcześniej jeszcze czułem się dobrze. Chociaż… może nie tyle co dobrze a znośnie. Jednak nie mam co narzekać. Znośnie brzmi lepiej niż boleśnie, prawda?

W połowie drogi zaczyna mi się odrobinę kręcić w głowie… znów… więc stwierdzam, że chyba lepiej jak od razu się położę, zamiast na siłę się myć. O ile uciążliwe drapanie w gardle mi na to pozwoli, oczywiście. Będąc już w swoim pokoju, opatulam się najbardziej ciepłym kocem jaki dostałem od Edzia i wciskam się pod kołdrę. Po co mam się przebierać, skoro po domu i tak chodzę w dresach? Zresztą… wciąż mi zimno. Zaczynam mieć dreszcze i… uch, to będzie ciężka noc.

♪♪♪

– No to gratuluję, nieźle się urządziłeś – wzdycha, Edward wpatrując się w liczby, które wyświetliły się na termometrze, chwilę po tym jak zmierzyłem sobie temperaturę. Mężczyzna odwraca się do mnie. – Prawie trzydzieści osiem stopni.

Tak jak myślałem, noc nie była dla mnie łaskawa. Nie spałem zbyt dobrze… właściwie to nie wiem czy w ogóle spałem. A jak się obudziłem złapał mnie katar, trwający aż do teraz. Więc aktualnie siedzę sobie, z szopą na głowie z włosów posklejanych Bóg-wie-czym, cały zapocony, po nocnej gorączce, zapewne czerwony na twarzy, z łzawiącymi oczami i tak naprawdę ledwo na nie widzę. I wciąż mam gorączkę –  dreszcze dosłownie telepią mną na wszystkie strony, choć ubrany jestem w kilka warstw grzejących, niczym dojrzała cebula.

– …Weź ty mnie nie dobijaj, co? – mówię, dość dziwacznie ze względu na suchość w gardle i narastającą razem z nią, chrypą.

– Nie przejmuj się. Poproszę Betty by podała ci coś, przez co poczujesz się lepiej – informuje mnie, co nie podoba mi się bardzo, baaardzo.

– Muszę…? – mruczę niezadowolony, zamieniając się powoli w irytującą Edwarda jęczybułę.

– Nie marudź. Poczujesz się po tym lepiej.

Yhhhm, yhhhm, a znając Betty to znów poda mi coś przez co zwrócę. W słowniku tej kobiety nie ma czegoś takiego jak „Poczujesz się lepiej”.

– Niech ci będzie – Boczę się jak małe dziecko, jednak zdecydowanie zbyt mnie wszystko boli bym zbyt długo okazywał swoje – swoją drogą już chyba normalne – fochy.

Jeśli to co da mi ciemnowłosa pozwoli mi choć na chwilę zasnąć, to mogę nawet przeżyć te całe skutki uboczne. Sen chociaż na chwilę przyniesie mi ulgę.

Wzdycham głośno, opadając na łóżko i przewracając się na drugi bok. Myślenie też boli. Edward szybko wraca i coś tam mruczy, że Betty nie ma i to on się mną zajmie. Nie wiem czy jest z czego się cieszyć… ale może z nim chociaż będzie łagodniej?

– Masz – Wciska mi na czoło plaster chłodzący. – Lekarstw ci nie dam na pusty żołądek.

Burczę niezadowolony pod nosem i posyłam mu zmęczone spojrzenie.

– Jak coś zjem to zwrócę – ostrzegam. Jednak Edward nie do końca wygląda jakby mi wierzył. – Mówię serio.

– Musisz coś zjeść. Chociaż odrobinę. – Nie ukrywając – jego szczera troska powoduje, że czuję ciepło gdzieś w środku. Edward… on naprawdę nie jest jak inni. Traktuje mnie dobrze… choć ja jestem dla niego okropny. Chyba przyszła pora bym naprawdę już mu zaufał… ale nie wiem czy potrafię.

Podczas nieobecności Betty, Edward dba o wszystko. Przygotował mi nawet lekkostrawne śniadanie. Coś co wyglądem przypomina owsiankę, jednak w zapachu trochę się wyróżnia. Niestety, gdy tylko podsuwa mi pod nos posiłek, zaczyna mdlić mnie bardziej. Nie. Nie ma szans bym dał radę to zjeść… a przynajmniej dopóki gorączka nie spadnie.

Zrobiłem się chyba troszkę… zielony. Bo Edward jak tylko zobaczył moją minę, chyba zrozumiał, że zaraz zwrócę. Odstawił miseczkę z jedzeniem na bok i popędził po miskę na pranie, a teraz podstawia mi ją prosto pod twarz. Nie wygląda też na obrzydzonego. Bardziej się martwi, niepokoi.

Niestety – chociaż miałem cichą nadzieję, że tak się nie stanie – mój żołądek raptownie się kurczy, zmuszając mnie do wydalenia z siebie jedynie treści żołądkowej, w końcu nawet nie zdążyłem nic zjeść. Edward tylko przygląda mi się ze współczuciem, delikatnie głaszcząc i klepiąc po plecach pocieszająco.

– Wiesz – mówię cicho, gdy powoli zaczynam dochodzić do siebie – osobiście wolałbym wymiotować ze względu na inne okoliczności niż choroba.

Czuję jak mężczyzna na chwilę zastyga w bezruchu, wpatrując się we mnie z powagą. Jednak szybko jego rozsądniejsza strona powraca, więc wstaje z krawędzi łóżka, chwytając przy okazji miskę, by wyrzucić jej zawartość.

– Jesteś za młody – rzuca poważnie i wychodzi z pokoju.

Nadymam policzki zły, że lekceważy moje potrzeby i pomimo gorączki, odnajduję w sobie siłę, by zanurzyć się w kołdrze, po to by agresywnie ją pokopać. Za młody, tak? Jeszcze zobaczymy. Poczekaj no. Tylko wyzdrowieję.

SKRADZIONY - XXV

    Zakupy, które w końcu postanowiłem zrobić, walają się teraz po całej kuchni, a ja już od ponad pół godziny próbuję się nimi zająć, jednak ktoś ciągle mi przeszkadza. A to Betty prosi o pomoc, a to Roberto krzyczy na mnie, że mam zwolnić mu kuchnię. Cóż, nikt nie mówił, że życie kury domowej jest proste.

Edward wciąż nie wygląda na chętnego by przeprowadzić ze mną szczerą rozmowę, kilka razy nawet spławił mnie dość chamskimi tekstami. Zwaliłem to na zbliżające mu się kolejne terminy, jednak wymówka zawsze pozostanie tylko wymówką. Nie mówię, że Edward jest tchórzem. Bo ja też nim jestem i wielokrotnie to sobie udowodniłem. Jednak wydaje mi się, że nie tyle co boi się do mnie podejść, a po prostu nie chce. W końcu jestem tylko darmozjadem i myślę, iż rują sprawiłem mu więcej problemów niż bym tak naprawdę chciał. Ale on też wiedział na co się szykuje.

– Ivo, długo masz zamiar jeszcze tutaj sprzątać? – Roberto pojawia się w pomieszczeniu, zmęczony i odrobinę zirytowany. – Chcę w końcu zrobić obiad.

– Śmiało. Kuchnia jest cała twoja – Krzywię się, bo chciałbym mieć już z głowy ten syf, ale jeśli Roberto sam ma zamiar się z tym użerać, to już nie mój problem.

Wychodząc z pomieszczenia mijam się z szefem kuchni, wtedy też zostaję pociągnięty za nadgarstek. Odruchowo szarpię dłonią, by jak najszybciej się uwolnić, ale jedyny efekt jaki uzyskuję, to zmartwiony wzrok Roberto.

– Mamma mia! Jesteś bardzo chudy! Sama skóra i kości.

Wyrywam się, posyłając mu urażone spojrzenie. Tak, wiem jak wygląda moja sytuacja. A wszyscy już mnie drażnią, ciągle mi to wypominając.

– Nie przesadzaj.

Wcale nie wyglądam jak skóra i kości. Może na początku tak było, ale teraz już nie. Fakt, moja waga wciąż nie jest prawidłowa, ale jest o wiele lepsza niż pół roku temu. Dzięki rui i tak pewnie jeszcze przytyję, bo okropnie się wtedy obżeram. Uchhh, nie cierpię jej. Jest bolesna. I praktyczne nie mam podczas niej własnej świadomości. A swojej Omegi nie lubię. Jest zbyt uległa. To frustrujące. Choć bardziej frustrujące jest, jak bardzo przez nią ciągnie mnie do Edwarda. Nie chcę tego, to nie jest coś czego potrzebuję.

Kłamca.

Odwracam się zdziwiony, słysząc nieznany mi wcześniej głos, jednak zamiast osoby, widzę przed sobą tylko normalny wystrój holu. Przesłyszałem się? Huh, całkiem prawdopodobne. Kto wie co mi siedzi w głowie. Być może jestem już na tyle rozdarty między wszystkimi problemami, że zaczynam słyszeć coś co nie istnieje.

Wracam do pokoju zmieszany, bo jednak nie czuję się zbyt komfortowo w tej sytuacji. Postanawiam więc nie marnować więcej czasu na zastanawianiu się nad tym, bo nie wydaje mi się by było to zdrowe dla mojej kondycji psychicznej. Dlatego też, by zabić czas aż do obiadu, sięgam po losową książkę z tych, które sprezentował mi Edward. Padło na przygodówkę z historią w tle, więc nie spodziewam się, że wzbudzi moje zainteresowanie na dłuższą metę.

Siadam na krawędzi łóżka, tylko po to by za chwilę całkowicie zakopać się w pościeli, ułożyć w wygodnej pozycji i zacząć czytać. Choć myślałem, że książka mnie nie zaciekawi… to jednak naprawdę przypada mi do gustu. Wciąga mnie na tyle, iż przewijam kartki coraz szybciej i szybciej, a literki zaczynają mieszać mi się przed oczami. I właśnie w najbardziej kulminacyjnym momencie, ktoś uderza pięścią o drzwi od mojego pokoju. Podskakuję w środku mojego kokonu, a strony w lekturze przewracają się, przez co całkowicie gubię wątek. Zdenerwowany wygrzebuję się z pościeli, zobaczyć kto to się tak piekli. Okazuje się, że Roberto skończył gotować i musiał oznajmić każdemu to w ten dość nadpobudliwy sposób. Ale nie mam co narzekać, mój żołądek wydaje z siebie dość charakterystyczny dźwięk, świadczący o potrzebie posiłku, więc opatulając się pierwszą lepszą rzeczą wziętą z szafy, schodzę na dół.

Już z góry dobiega mnie zapach jajek sadzonych, bekonu i smażonych frytek. Trochę… tłusto. A znając Roberto, będzie siedział nade mną i obserwował jak dużo zjem. Cudownie.

Wchodzę do jadalni i zostaję pociągnięty do stołu. Nie udaje mi się nawet zaprotestować, gdy jestem już posadzony tuż obok Edwarda, jak lalka. Cóż, mężczyzna nie wygląda jakby był zbyt zadowolony z faktu, że Roberto przeszkodził mu w pracy. Mruczy tylko pod nosem podziękowanie i zabiera się za posiłek. Mnie niestety zapach tłuszczu niezbyt zachęca. Nie przepadam za takim posiłkiem. A ten bekon naprawdę nim ocieka… Chyba go poproszę, by piekł zamiast smażył.

– Dlaczego nie jesz? – Tak jak myślałem, Roberto nie ma zamiaru dać mi świętego spokoju. Kto wie, może ma zamiar mnie utuczyć a potem to ja wyląduję w garnku?

– Przesadziłeś – Dłubię w żółtku, które powoli zaczęło wypływać na cały talerz.

– Nie. Ty jesteś zbyt chudy i powinieneś jeść dobrze i syto. A jesz tyle ile kot napłakał. Nic dziwnego, że nie przybierasz na masie… – bla, bla, bla. Nie dość, że usiadł naprzeciwko nas, by mnie obserwować, to teraz znowu dostaję od niego monolog na temat dobrego posiłku. Mam wrażenie, że nie słyszę tego po raz pierwszy. Pewnie przed jego przerwą, gdy nie dałem rady zjeść do końca tamtych przesłodzonych naleśników, mówił mi to samo. Hmm, może gdyby je zrobił chwilę przed moją rują…

Udając, że wciąż go słucham, zabieram się za jedzenie, choć więcej tylko dziabię w tym talerzu i z niechęcią się temu przyglądam. Ruja mi minęła, więc mój głód raptownie zmalał. Dlatego czuję się dobrze tylko po zjedzeniu jajka i kilkunastu frytek. Więcej nie mogę.

– Dlaczego zjadłeś tak mało? – Upomina mnie Roberto, a ja mam ochotę przewrócić oczami, bo jego zachowanie zaczyna powoli mnie irytować.

– Bo nie mam już ochoty?

– Nie wypuszczę was, dopóki talerze nie będą puste. – Nie daje za wygraną, co już nawet nie tyle co mnie drażni, a powoli zaczyna bawić. Widocznie w jego oczach jesteśmy tylko pięcioletnimi przedszkolakami-niejadkami.

Edward zerka na mnie, unosząc odrobinę brwi, czym daje mi do zrozumienia, że go ta sytuacja nie bawi. I oczywiście, iż Roberto nie żartuje.

Marszczę brwi, zirytowany. Chyba pora uświadomić go w pewnej sytuacji.

– Słuchaj – Przenoszę wzrok z sięgającego po napój Edwarda, na Roberto, który nie wygląda jakby dało się go przekonać do czegokolwiek. – Będę jadł więcej, gdy będę miał kogo karmić. – Dyskretnie, ponownie przenoszę wzrok na mężczyznę siedzącego obok.  – O ile będę miał kogo karmić.

Edward krztusi się piciem, a Roberto wcale nie wygląda na mniej zdziwionego, zszokowanego czy co im tam właśnie odwaliło. Ja tylko powiedziałem co myślę.

Wykorzystuję szansę na ucieczkę, więc zabieram swój talerz do kuchni i wracam do pokoju, gdzie mam nadzieję w spokoju dokończyć lekturę. O ile znajdę zgubioną stronę.

♪♪♪

    Skończyłem czytać. A sama książka miała koniec dość… nieciekawy. Zastanawiając się czy ma drugi tom, postanawiam zapytać o to Edwarda. Może wie. A jeśli nie to sam sobie poszukam informacji. Po cichu udaję się do salonu, gdzie standardowo Edzio klepie w klawiaturę, jest chyba wściekły, a jego telefon co chwilę wyświetla przychodzące połączenie. Ciekawe kiedy w końcu zmieni to wydawnictwo.

– Ej… – Właściwie to ryzykuję, zaczynając rozmowę w takiej chwili, ale jeśli teraz do niego nie podejdę, to więcej nie zbiorę się na odwagę, by zainicjować rozmowę.

– Nie teraz – warczy, obrzucając telefon wściekłym spojrzeniem. Zaraz albo go wyłączy, albo rzuci nim o ścianę. Prędzej to drugie.

– Ale ja tylko-

– Przeszkadzasz mi! – Z baranka, którym zazwyczaj jest Edward, najwyraźniej dziś zmienił się w krwiożerczego wilka.

Zabolało. Ale tylko trochę. Bardziej niż żal, czuję ogarniający mnie coraz bardziej wkurw. To nie moja wina, że ma problemy z pracą. Nie musi być taki niemiły. Nawet jeśli… nawet jeśli ja potrafiłem być tak samo wredny w stosunku do niego… Nieważne. Muszę ochłonąć. Duszę się w tym domu.

Wychodzę, bez żadnej kurtki czy coś, tylko w samym polarze, który zarzuciłem na siebie przed obiadem. Na dworze jest zimno, cholernie zimno. Chociaż śniegu już nie ma, to w nocy padał chłodny deszcz, a dzisiejszy wiatr wręcz odmraża palce. Wciskam dłonie do kieszeni, by choć odrobinę je ogrzać i wychodzę z ogrodu. Nie kieruję się jednak do lasu, lecz prosto na cmentarz. Może u Colina będę miał święty spokój.

Z domu Edwarda do bramy cmentarnej jest piętnaście minut piechotą, ale w taką pogodę skraca się ona do maksymalnie dziesięciu. Właściwie to drogę tutaj znam już na pamięć, znam nawet skróty, którymi szybciej dostanę się do przyjaciela.

Siadam na ławeczce przy nagrobku, wręcz dziękując za otaczające go drzewa, które hamują ten cholerny, zimny wiatr.

Rozglądając się dookoła, zauważam świeże lilie, których kilka dni temu jeszcze tutaj nie było. Ktoś był u Colina. Może Emily? W końcu nie miała możliwości przyjścia na pogrzeb. Z tego co słyszałem, musiała wyjechać na dłuższy czas, w sprawach rodzinnych. I pomyśleć, że w jej rodzinie stało się coś złego, dosłownie chwilę po tym jak znalazła Colina w łazience…

Czuję łzy zbierające mi się w oczach, jednak zmuszam się by nie wypłynęły. Nie będę tu płakał. Choć naprawdę mi go brakuje. Chciałbym mu się teraz wyżalić. I usłyszeć od niego kilka dobrych rad. Myślę, że on był silniejszy niż ja. I dawał sobie radę o wiele lepiej. Niestety, wszystko ma swoje granice.

Chowam twarz w dłoniach, bo jednak… ja jednak już nie mam siły. Ale to tylko chwila słabości. Każdy ma chwilę słabości, prawda? Czasem jest ich więcej, czasem mniej. Ale są.

Pociągam nosem jeszcze kilka razy, szlocham praktycznie bezgłośnie, a gdy kończę sobie wypłakiwać oczy, czuję się odrobinę lepiej. Zaczynam żałować, że nie zabrałem ze sobą chociaż chusteczek, by teraz się wytrzeć, ale mówi się trudno. Powinienem to przewidzieć, każdy wypad tutaj kończy się praktycznie w ten sam sposób. Przychodzę, mówię sobie, że będzie lepiej, płaczę, siedzę kilka godzin, a potem wracam do domu. Zawsze to samo.

Zaciskam dłonie na ramionach, gdy robi mi się zimniej. Mogłem chociaż w biegu zabrać ze sobą cokolwiek ciepłego… Powoli zaczyna się ściemniać. Ale ja wcale nie chcę wracać. Jeśli Edward wciąż pracuje to będzie na mnie zły, że się krzątam po domu. Wiem, że tego nie lubi. Wzdycham głośno, wtedy też mój oddech zamienia się w parę, chociaż i tak ledwo ją widzę. Jest bardzo zimno. A ten płacz tak bardzo mnie zmęczył.

Podejrzany szelest nieopodal prawie wyrywa mi serce z piersi ze strachu. I przy okazji mnie rozbudza. Szeroko otwartymi oczami, rozglądam się, mając nadzieję, że tak naprawdę nie jest to jakiś typowy potwór, żywcem wyjęty z horroru. Chociaż nie jest jeszcze tak ciemno, to z oddali już nic nie widać, zwłaszcza, iż to miejsce jest naprawdę słabo oświetlone. Na moje szczęście – albo nieszczęście – to tylko Edward. Nie wygląda już na wściekłego. Ale wciąż jest zdenerwowany i chyba odrobinę zmartwiony.

– Tak myślałem, że cię tu znajdę. Wracajmy do domu.

Prycham pod nosem, zakładając ręce na piersi. Po co tu przyszedł? I tak pewnie sam bym zaraz wrócił.

– Niby dlaczego mam wracać z tobą do domu?

– Bo się o ciebie martwię – Podchodzi bliżej, by ukryć się przed szalejącym wiatrem.

– Tak? A ja myślałem, że ci przeszkadzam.

– …Przepraszam.

Przyznaję, jego skrucha jest dosyć urocza. Przynajmniej mnie przeprosił, w dodatku szczerze. Ja… też chyba powinienem go przeprosić. Ale jeszcze nie teraz. Przyjdzie na to czas.

– Tak nagle przestałeś mnie unikać, dziwne. Stało się coś? – Drażę, ostatnio niezbyt przyjemny dla nas temat, ale jak już wyjaśniać to wszystko.

– To nie tak… – Wzdycha. – Ja po prostu… nie chcę zrobić ci krzywdy…

Odwracam się w jego stronę, spokojnie patrząc mu w oczy. On naprawdę się martwi… Betty mu nie powiedziała, że jest dobrze? A może chciała bym sam to zrobił?

– I jej nie zrobisz. Betty mówi, że jest w porządku.

Uśmiecham się do niego, pewnie dosyć żałośnie, bo niektóre łzy wciąż zostały mi w oczach. Edward zarzuca mi ciepły płaszcz na ramiona i przyciąga do siebie, by mnie przytulić, ogrzać. Głaszcze moje plecy uspokajająco, co powoli zaczyna mnie relaksować. Baranek w końcu wrócił. Delikatnie, odrobinę drżącymi dłońmi z zimna, obejmuję go, by również się do niego przytulić. Mężczyzna całuje mnie czule w policzek, a ja posyłam mu zdziwione spojrzenie.

– Wracajmy do domu – szepcze mi do ucha.