Wchodzę do kuchni, choć tak naprawdę nie wiem po kiego się tutaj znalazłem. Nie chcę jeść. Nie mam ochoty. Może ze mnie zostać nawet sama skóra i kości, i tak nie uda im się już mnie do tego zmusić. A przynajmniej dopóki nie ma Roberto. Z nim się boję wykłócać.
Mijam Edwarda, który jak na złość próbuje mnie zagadać. Ale traktuję go jak powietrze, więc w końcu wzdycha cicho i odchodzi w przeciwnym kierunku. No i dobrze. Niech spada. Nie będę się do niego odzywał, bo mnie zranił. Jeszcze wczoraj myślałem, że mogę zaufać chociaż jemu. Najwyraźniej żadne Alfy nie są tego warte. No, może poza moją siostrą i ojcem. Ale to nie to samo. Zerkam w stronę drzwi od sypialni mężczyzny, z nadzieją, że będę mógł spokojnie wrócić do siebie. Nic bardziej mylnego. Stoi przy schodach, obserwując mnie czujnie. Czyli jednak próba unikania go przez cały dzień nie wypali. Dla pozorów robię jedną kanapkę, właściwie to z byle czym, bo i tak nie mam zamiaru jej zjeść. Ale liczę na to, że gdy ją zobaczy to się ode mnie odczepi. Choć skoro i tak jakoś dowiedział się prawdy, to nie wiem czy jest sens w oszukiwaniu go. Przechodzę obok jak najszybciej, byleby uciec. Edward łapie moją dłoń, ściskając ją. Chce pogadać. Wytłumaczyć się. Tylko z czego? Gdyby tak nie uważał, to nigdy by mi tego nie powiedział.
Wyszarpuję ją, celując w mężczyznę wręcz jadowitym spojrzeniem. Uciekam od niego. Nie chcę rozmawiać. Nie potrzebuję jego towarzystwa do szczęścia. Co z tego, że chociaż przez chwilę czułem się potrzebny.
– Ivo!
Ignoruję go. Dla pewności, że nie wejdzie mi do pokoju, zamykam się na klucz. Odkładam kanapkę na szafkę nocną i kładę się na łóżko, zawijając się w kokon z kołdry. Nawet nie myślę się stąd ruszać.
…Co ja tu w ogóle robię? Dlaczego muszę tu siedzieć? Jestem tu sam z tymi ludźmi… A choć Betty traktuje mnie prawie jak brata, to wciąż jest dla mnie obca. Tak bardzo chcę być już w domu… Z moimi braćmi i Alicią… Już nawet nie pamiętam jak oni wyglądają…
Chciałbym móc wtulić się w moją mamę i wypłakać… Czuć jej delikatnie dłonie, głaszczące mnie po głowie… Pocieszające… I ten kojący zapach białego bzu… Ona jest Omegą. Zrozumie mnie…
Tak bardzo chcę do mojej prawdziwej rodziny. Nie tej fałszywej, którą mam tu.
Coraz gorzej czuję się w tym miejscu. To nie jest mój dom. I nie wiem czy kiedykolwiek nim będzie. Gdybym te kilka lat temu nie dał się złapać… To nawet bym nie spotkał Edwarda. Nie musiałby wydawać na mnie kasy, nie musiałby znosić moich humorów, nie musiałby…
Och.
Ale w takim razie dlaczego jeszcze mnie nie wykorzystał?
Czy to kwestia tego, że wciąż nie mam rui? A może jednak uświadomił sobie, że go nie pociągam? No, ale w takim razie dlaczego mnie całował? To była dla niego tylko zabawa, choć nawet nie poszedł na całość? Myślę, że Edward jednak nie jest takim typem osoby, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Niby to Omegi są skomplikowane, a jednak to Alfy są prawdziwą zagadką…
W końcu będę musiał z nim porozmawiać. Ale to dopiero, gdy wróci mi lepszy humor niż teraz. Muszę sobie przemyśleć kilka spraw. Potem na spokojnie z nim porozmawiam. Może wyjaśni mi o co w końcu mu chodzi…
Wychylam głowę z kokonu, nieudolnie pociągając nosem. Chyba się przeziębiłem, bo od wczorajszego wieczoru nie czuję się najlepiej. Może to przez to, że znów dużo przepłakałem w nocy? Oczywiście tym razem powód był mniej trudny do wyjaśnienia. Po prostu śnił mi się ten przeklęty ośrodek, a zawsze gdy tak się dzieje, mam łzy w oczach. Nienawidzę tych wspomnień. Tyle krwi, potu, łez i cierpienia przelewa się wtedy przez mój umysł. Gdyby wszyscy tak naprawdę wiedzieli, co te Omegi tam przeżywają… Może w końcu choć raz postawiliby się po ich stronie. Wiem, że nasze prawa są praktycznie równe zeru. Dlatego tak bardzo nienawidzę tego społeczeństwa.
Uch… Musiałem się urodzić tą pieprzoną Omegą? Tylko Beta. Nawet nie Alfa. Mógłbym urodzić się Betą i być szczęśliwym…
Jednak bycie męską Betą też wcale nie jest tak kolorowe. Jeśli tacy planują dzieci, jednak chcą pełnić rolę matki to może być z tym kłopot… To akurat przykre, że Bety mają małe szanse na zajście w ciążę. Ale to zależy też od płodności partnera. Bo jeśli wszystko jest w porządku… Wydaje mi się, że ciąża nie jest aż tak wielkim problemem. Ale uczyłem się o tym dość krótko, więc nie znam się na tym do końca. Wydaje mi się, że Betty ma w tym zakresie większą wiedzę. Jednak to nie jest teraz ważne. Wszystko by mnie zadowoliło, byleby nie być Omegą. Nawet Colin radzi sobie lepiej w byciu nią niż ja…
Sięgam ręką do półki, by chwycić swój telefon. Zerkam czy chłopak mi odpisał, ale głęboko się rozczarowuję. Nic. Nawet nie zadzwonił. A niech się obraża! Wszyscy albo są na mnie źli, albo mi dokuczają. A może… Może jednak Colin nie jest na mnie zły? Może nawet nie wrócił do domu… Boże, a jeśli mu się coś stało? Wczoraj tak bardzo bolało go podbrzusze… Co jeśli…
…Jestem okropny. Okropny przyjaciel, okropny kochanek. Tchórz. Gdybym wtedy za nim pobiegł… Miałbym pewność…
– Już do niego nie pójdę, bo jest za późno… A co jeśli on wciąż siedzi w tym lesie, w ciemnościach?
Nie wyjdę już z domu. Ani Edward ani Betty mnie nie puszczą. Mogę być sobie pełnoletni, ale jestem również Omegą. Czyli gówno mogę. Chyba że…
Edward myśli, że siedzę zamknięty w swoim pokoju i nie wyjdę już z niego dzisiaj. Gdyby tak wymknąć się niezauważonym? Ta, Betty jest w swoim gabinecie i chyba nad czymś pracuje. A znając Edwarda to klepie coś na swoim laptopie. Nawet nie zauważą, że mnie nie ma, a tym bardziej nie zorientują jak wrócę. No, ewentualnie dostanę zjebę, która obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Którego swoją drogą na oczy nie widziałem.
Wydostaję się z ciepłej kołdry, odrobinę drżąc przez zmianę temperatury. Najciszej jak umiem przekręcam klucz w drzwiach i otwieram je. Rozglądam się dokładnie, a gdy nie napotykam nikogo podejrzanego, skradam się do drzwi wyjściowych. Już mam nacisnąć na klamkę, ale dociera do mnie dźwięk stłumionego szlochu. Dochodzi z jadalni. W sumie to brzmi trochę jak Betty… Tak, to jest Betty. Przez moją parszywą wręcz ciekawość nie jestem w stanie zostawić tego bez wyjaśnień, dlatego zerkam do pomieszczenia.
Gdyby nie Edward siedzący w pomieszczeniu, pewnie bym do niej podszedł. No, ale skoro już siedzi to niech tam zostanie. Nic tu po mnie… Chociaż… On sam nie wygląda na zadowolonego. W sumie to dawno nie był tak przybity… Opiera jedną z pięści o czoło… i ma naprawdę zbolały wyraz twarzy.
– Co się stało? – pytam, na co obydwoje podskakują przestraszeni.
Betty zerka na mnie na moment, tylko po to by wybuchnąć jeszcze głośniejszym płaczem. Peszy mnie to. Nie rozumiem o co tu chodzi, a nie wyglądają na chętnych by mi to wyjaśnić. Znów coś rodzinnego? Ten tyran znów tu przyszedł?
– Halo.
– I-Ivo t-to… – Kobieta wypłakuje, starając się zetrzeć pozostałe łzy, jednak te płyną kolejnym strumieniem. Nie wytrzymuje i chowa twarz w dłonie. – T-to…
– Colin nie żyje.
Edward otwiera oczy i przenosi wzrok na mnie. Jego spojrzenie jest puste, wyprane z emocji. A ja sam nie wiem co mam powiedzieć. Czuję się jak sparaliżowany.
– To jakiś żart…? – W duchu modlę się o to, by tylko mnie teraz tak straszyli. Jednak głośniejszy szloch Betty szybko gasi moje nadzieje.
Nie… To nie jest możliwe… Ale…
– To nie jest żart, Ivo. – Mężczyzna najwyraźniej nie ma ochoty na jakiekolwiek dyskusje. Pocieszająco głaszcze kuzynkę po plecach, dając jej się do końca wypłakać.
Łapię się framugi, bo mam wrażenie, że jeszcze moment i padnę tu jak kłoda. Ta wiadomość wciąż do mnie nie dociera. Mam tyle pytań…
– Wyjaśnij mi to! – krzyczę. Błagam… Niech ktokolwiek mi wytłumaczy… Dlaczego? Dlaczego do cholery?!
– Uspokój się! – warczy Alfa, przez co tulę się do ściany. Nie tak, że tego chcę… Po prostu mnie przestraszył…
– Ja chcę tylko wiedzieć o co tu chodzi! – łkam. – Czemu mam nie wiedzieć, dlaczego mój najlepszy przyjaciel nie żyje?! Jestem według ciebie gorszego sortu?!
– Nie, skarbie… To nie tak… – wzdycha. – Colin… On… dowiedział się prawdy i…
– Poronił, rozumiesz?! Stracił dziecko! I poderżnął sobie gardło! – Wybuch Betty doprowadza moje ciało do drżenia. – A to wszystko przez to, że Noah nie zginął w wypadku tylko został zabity na zlecenie! I Colin się o tym dowiedział!
Wciąż niewiele rozumiem. Tyle myśli właśnie przewija się przez moją świadomość. Nie. Ja tego nie wytrzymam.
– Wiedzieliście, że Colin jest na górze. A mimo to, tak po prostu sobie o tym dyskutowaliście, nie zważając na to, że może zejść na dół i to usłyszeć… – syczę. – Jednocześnie okłamywaliście go przez ten cały czas… Patrzcie co zrobiliście. To wy go zabiliście… To wasza wina!
– Ivo, to nie tak! – Broni się Betty. – To było dla jego dobra! On by szukał tej osoby i by się narażał! On… on byłby w stanie kogoś zabić pod wpływem impulsu! Chciałam go tylko chronić!
– Mógł zabić kogoś, ale zabił siebie! – Muszę stąd wyjść. Inaczej wybuchnę i powiem o kilka słów za dużo. – Wynoszę się stąd. Nie chce siedzieć z wami ani chwili dłużej.
Nie mogę tu zostać. Nie wiem czy dam radę. Ile jeszcze osób z mojego otoczenia musi umrzeć, bym sam się tego dopuścił?
– Ivo, proszę cię, uspokój się trochę! -– Edward wstaję od stołu, by złapać moją dłoń. – Nam też jest z tym ciężko, znaliśmy Colina od bardzo dawna. Ale nie możemy się wszyscy nawzajem obwiniać. Betty robiła wszystko, by nie narażać go na stres. Jednak wszystkiego nie da się przewi-
Wyszarpuję się agresywnie, zataczając kilka kroków do tyłu. Nie chcę czuć jego skóry na swojej.
– Nie dotykaj mnie nigdy więcej. Obrzydzasz mnie.
Nie dając mu dość do słowa, wracam do swojego pokoju. Targają mną różne emocje. Właściwie to żal jest teraz na drugim miejscu. Roznosi mnie gniew. Ogromny gniew. Na nich, ale przede wszystkim na mnie. To moja wina. Mogłem za nim iść. Mogłem biec, uspokoić go. Przytulić. Nie dopuścić do tego, żeby jeszcze bardziej się zestresował. Drżącymi dłońmi otwieram mój dziennik na pustej stronie, chcąc zapisać tam kilka zdań. Kilka pustych zdań. Jednak jedyne na co się zdobywam to „Straciłem dziś jedynego przyjaciela”. Moje nerwy tego nie wytrzymują. Wyrywam stronę, gniotąc ją na małą kulkę i rzucam razem z dziennikiem o ścianę.
Okrążam pokój kilka razy po to by usiąść na łóżko załamany. Chowam twarz w dłoniach, chcąc stłumić gorzki szloch. To prawda, przynoszę pecha. To moja wina, bo pozwoliłem mu to usłyszeć. Byłem świadkiem już tylu śmierci, jednak moje nerwy były w stanie to jeszcze wytrzymać. Ale nawet one mają swoje granice. Nie mam już na to wszystko siły. Niech to parszywe życie w końcu się skończy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz